O tym dlaczego nie zrobił piłkarskiej kariery, o licznych uprawianych dyscyplinach, artystach na korcie, Franku, który chce zostać numerem jeden i o tym przed czym broniła się Agnieszka Warchulska z Przemysławem Sadowskim z Aktorskiego Klubu Tenisowego rozmawia Kamilla Placko-Wozińska.
Czy trochę Panu nie żal, że nie poszedł drogą kolegów z drużyny Jagielloni Tomasza Frankowskiego i Marka Citki i nie zrobił piłkarskiej kariery?
– Nie, nie żałuję tego. Jestem zadowolony z miejsca, w którym jestem. Jeśli chodzi o piłkę nożną, to ja trochę za późno trafiłem do drużyny, chłopaki już kilka lat grali na dużym boisku, na duże bramki, ja byłem dobry na podwórku, a tu okazało się, że mi tych umiejętności brakuje, myślenia, perspektywy. Na tym wielkim boisku to jest zupełnie inny sport, niż to co się robi na boisku szkolnym.
Sport jest fajną zabawą. Próbowałem w życiu różnych dyscyplin.
Dużo ich było…
– I to przeróżnych, łącznie z rzutem dyskiem. Przez dłuższy czas koszykówka była taką moją miłością. To był moment gdy docierały do nas pierwsze informacje z NBA, mecze, które oglądałem na kasetach VHS sprowadzanych ze Stanów przez znajomych, pierwsze relacje w telewizji, informacje o tym, że jest na przykład coś takiego jak konkurs wsadów. Michael Jordan był moim absolutnym idolem.
Cieszę się więc bardzo, że Kuba Wieczorek organizuje koszykarską drużynę artystów, a ja wymyśliłem jej nazwę „Artyści do kosza” i wybieramy się na Mistrzostwa Polski Dziennikarzy do Zakopanego, na które dostaliśmy dziką kartę.
Tyle Pan różnych sportów uprawiał, siłowych i też brutalnych, jak piłka ręczna, ale wśród tych zajęć znalazł się też… taniec towarzyski. Chłopców raczej trudno wyciągnąć na parkiet…
– I to był jeden z powodów dla których tam wylądowałem! Kolega powiedział mi, że w klubie „Rytm” na moim białostockim osiedlu jest taka grupa, która uczy się tańczyć. Okazało się, że w zasadzie są tam same dziewczyny, czyli z mojej perspektywy konkurencja żadna. Przez rok czy trochę dłużej ten taniec towarzyski uprawiałem, byłem nawet na jednym i drugim turnieju. Ale taniec przegrał z piłą nożną, która potem przegrała z koszykówką. I tak zmieniałem te dyscypliny,
A w liceum pojawił się teatr…
– Przede wszystkim w tym czasie chciałem trenować koszykówkę, grałem przez chwilę w Instalu Białystok. Rodzice mówili, że najpierw wykształcenie, a potem sport (trochę im się to nie udało, bo zostałem aktorem), ale nie było takiej szkoły, która miałaby w ofercie koszykówkę, więc poszedłem do liceum sportowego z lekkoatletyką. Wybrałem rzut dyskiem, bo biegać mi się specjalnie nie chciało, choć zdając egzaminy wstępne moje czasy były porównywalne ze sprinterami. Codziennie po szkole był trening, a ja trzy – cztery razy w tygodniu chodziłem dodatkowo na koszykówkę. Po pół roku stwierdziłem, że nie jestem w stanie. W kolejnym roku szkolnym więc zostawiłem ten dysk i przeniosłem się do klasy ogólnej. Grałem jeszcze w koszykówkę, ale tak zacząłem myśleć, że czegoś mi w życiu brakuje, że sport to nie wszystko. No i pojawił się teatr amatorski. Chodziliśmy z kolegą po ulicach i zobaczyliśmy, że jest teatr. Weszliśmy, tam jak w tańcach była zdecydowana przewaga pań, co też było elementem kuszącym, żeby zostać w tym miejscu. Poza tym, jak mówił klasyk, lubimy te melodie, które już słyszeliśmy, ale też lubimy robić to co nam wychodzi. A okazało się, że to mi wychodzi, że podoba się ludziom to co robię. I tak zostało. Coś, co miało być poszukiwaniem, dodatkowym hobby stało się sposobem na życie.
A kiedy zaczął się tenis?
– Dosyć późno. Wychowywałem się w Białymstoku, gdy miałem te dziesięć, czy naście lat nie była to popularna gra. Nad tenisem unosiło się takie odium sportu dla bogatych, bardzo elitarnego i drogiego. Kortów było mało, w zasadzie tylko na obiekcie sportowym na Zwierzyńcu. Czasami gdy przejeżdżałem tam z rodzicami wdziałem, że ktoś odbijał. Jako że byłem dobry w tenisa stołowego, oczywiście na amatorskim poziomie, chciałem nawet spróbować, ale nie było jakiejś myśl, żeby uprawiać tenisa. Moi rodzice też w tej dyscyplinie nie widzieli jakiejś szansy. Gdzieś ten tenis siedział we mnie, ale długo go nie spróbowałem.
Później, gdy już skończyłem studia, nie pamiętam dokładnie który to był rok, miałem 27 czy 28 lat, ale był to na pewno maj, bo z kumplem w moim wynajętym mieszkaniu oglądaliśmy finał Rolanda Garrosa. Grał Nadal, też nie pamiętam z kim, być może z Federerem i stwierdziłem, że to nie może być trudne, tak łatwo ten sport wygląda. Pojechaliśmy do sklepu, kupiliśmy po rakiecie, piłeczki, wynajęliśmy kort i tak zaczęliśmy sobie odbijać. Dopóki nikt mi nie uświadomił jakie błędy popełniam, bardzo przyjemnie mi się grało…
Pierwszy turniej.
– Odbijałem ze dwa tygodnie, gdy Tomek Bednarek zapytał czy gram w tenisa i załatwił mi od Krzyśka Bobali, dyrektora PKO Szczecin Open zaproszenie na turniej artystów. I bardzo mi się spodobało, bo wygrałem z Michałem Milowiczem. Ktoś mi wtedy powiedział, że to niebywałe, bo popełniałem wszelkie możliwe błędy. Ale jakoś przebijałem tę piłę na drugą stronę, byłem przed trzydziestką, w dobrej formie fizycznej, więc dobiegałem do każdej piłki i ciężko było ze mną wygrać. Oczywiście, ktoś to miał większe pojęcie o tenisie nie miał z tym problemów. Tak się zaczęła moja przygoda z tenisem.
A teraz zaraża nią Pan, wciągnął żonę Agnieszkę Warchulską…
– Broniła się bardzo długo. Namawiałem ją od dobrych paru lat, mówiła, że jest za stara żeby się uczyć nowych rzeczy, że nie chce czegoś zaczynać od zera. Ale potem z grupą znajomych pojechaliśmy na majówkę tenisową do Turcji, wzięliśmy trenerów. Jeden z kolegów był po skręceniu kostki, nie mógł brać udziału w treningach i namówił Agnieszkę żeby wzięła rakietę i sobie trochę poodbijali. I tak złapała bakcyla, teraz razem gramy miksty.
A dzieci?
– Małgosia (dorosła córka z wcześniejszego związku – przyp. red.) amatorsko odbija, widzę, że sprawia jej to frajdę. Jasiek, starszy syn nie gra, a Franek trenuje i planuje zostać mistrzem świata.
Niezły pomysł na życie…
– Niezły, ale problem jest taki, że dużo ludzi go ma. Franek trenuje dosyć intensywnie. W tym roku kończy trzynaście lat i to jest taki moment, że powinien już uczestniczyć w turniejach, które odbywają się w weekendy, gdy my pracujemy i nie możemy z nim jeździć, a nie mam nikogo, kto by się nim profesjonalnie zajął. Nie wiem więc jak to z tym zawodowstwem będzie… Kariery tenisistów podparte są wyrzeczeniami ich rodzin. Finansowymi, to jest jedna rzecz, a drugą jest czas, który trzeba poświęcić. Ja akurat mam specyficzny zawód, w weekendy jeżdżę ze spektaklami po całej Polsce. Na razie tak z bólem serca patrzę na tego mojego Franka, który całkiem nieźle gra, ale wiem, że dzieci nieźle grających są tysiące, więc żeby zostać tym numerem jeden to jeszcze jest bardzo daleka droga. Będę mu kibicował, ale będzie się musiał wykazać jeszcze większym samozaparciem niż dzieci, których rodzice są w stanie bardziej je wspierać.
Grywacie razem?
– Wielokrotnie! Ale muszę przyznać, że od pół roku chyba z nim nie przebijałem, więc zastanawiam się czy już by mi nie wlał. Jeszcze moja przewagą z racji doświadczenia i wzrostu jest serwis, ale Franek serwuje coraz lepiej i jest coraz wyższy, więc moja przewaga topnieje.
Pan też pewnie gra coraz lepiej. Macie z kolegami Aktorski Klub Tenisowy, zmagacie się na kortach…
– O tak, bardzo prężnie działa u nas Tomek Gęsikowski, organizuje turnieje, za co mam dla niego wielki szacunek i także tą drogą chciałbym mu podziękować. Wymaga to od niego wielkich nakładów pracy, a Tomek ma też filmy, seriale, teatr i oprócz tego poświęca swój czas nie tylko żeby grać, tak jak my, ale również tę grę organizuje innym. To jest super inicjatywa, bo wielokrotnie w czasie turniejów spotykam się z ludźmi, których nie widuję w pracy. To są bardzo sympatyczne imprezy, także towarzyskie, ale podszyte ostrą rywalizacją sportową. Na korcie nikt nie odpuszcza, na korcie latają czasami niecenzuralne słowa, oczywiście kierowane we własną stronę, wskutek popełnianych przez siebie błędów. Broń Boże, nie do przeciwnika, ale jest ten duch rywalizacji, każdy chce wygrać.
Pański największy sukces?
– Udało nam się z Agnieszką wygrać w Świnoujściu aktorski turniej mikstów rodzinnych, potem ten tytuł odebrali nam Tomek Sobczak z żoną, ale będziemy z nimi w tym roku znowu walczyć, więc postaramy się odbić Świnoujście. No i w Wałczu wygrałem turniej deblowy w parze z Krzysztofem Ksepko, prezesem firmy A&K Traders.
A gdy spotykacie się w gronie kolegów z Aktorskiego Klubu Tenisowego rozmawiacie też o pracy? Usłyszał Pan kiedyś, że coś inaczej mógł zagrać w tym „Układzie zamkniętym” czy w „Na Wspólnej”?
– Rozmawiamy o tym co kto robi, jeżeli ktoś kogoś widział, to się komplementujemy nawzajem, o rzeczach niefajnych nie rozmawiamy. Nikt nie recenzuje prac kolegów, bo byłoby to nieeleganckie. Raczej wspólnie się śmiejemy, żartujemy, szydzimy z tych których akurat nie ma. To ostanie to oczywiście żart.
Ale a propos śmiechu – jest duże grono kabareciarzy grających w tenisa.
czytaj też: Tomasz Gęsikowski: Na scenie, planie filmowym i korcie
Świetnie grają…
– Tak, ja się zżymam na to, że kiedyś krążyły legendy, jeszcze zanim zacząłem się zajmować aktorstwem, że kabareciarze jeżdżąc po kraju z występami piją wódkę, a teraz wożą ze sobą rakiety i zamiast pić, grają w tenisa. I są naprawdę świetni. To bardzo mocna ekipa. Ale w tenisa świetnie gra też na przykład Jacek Mejer Mezo, raper.
Ja, po każdym turnieju szczecińskim, gdzie nie udało mi się nigdy wyjść poza półfinał, mówię sobie, że dobra, teraz się biorę, będę pracował nad bekhendem, forhendem, nad kondycją, nad wszystkim. Przyjeżdżamy za rok i wszyscy mówią: „Ale ty się stary poprawiłeś, jak ty grasz!”, tylko, że wszyscy grają dużo lepiej. Przyjeżdżam na szczeciński turniej od kilkunastu lat i rzeczywiście ten poziom bardzo wzrósł.
Widać, że tenis środowisko aktorskie bardzo wciągnął. Artyści mówią o tym, że trenują raz, dwa razy w tygodniu z trenerami, grają z kolegami…
– To prawda, ja sam trenuję, kiedy tylko mogę, choć ostatnie miesiące mam tak zajęte, że z czasem trudno. Z tenisem niestety nie jest jak z jazdą na rowerze, że raz się nauczysz i już. Po dwóch, trzech tygodniach niegrania wchodzisz na kort i okazuje się, że musisz zrobić trzy kroki do tyłu, bo się zapomina, bo nie masz czucia… Regularność jest bardzo ważna, ale też granie na punkty. Na turnieju okazuje się, że gra z trenerem nie wystarcza, bo głowa pracuje zupełnie inaczej przy graniu na punkty. Proste piłki treningowe okazują się horrendalnie trudne, kiedy są piłkami setowymi…
Tyle sportów Pan uprawiał, były jakieś poważniejsze kontuzje czy dopiero w… teatrze?
– Nie było poważnych kontuzji, odpukać, raczej drobne urazy, choć jak mówiła Marysia Czubaszek sport prowadzi do kalectwa. W tej chwili mam szynę na palcu, to efekt koszykówki, naszych przygotowań do dziennikarskich mistrzostw. Dopiero teatr powalił mnie na ziemię, gdy złamałem rękę na scenie w Karpaczu.
Ale spektakl dograł Pan do końca. Poważniejsza kontuzja w przypadku tak zajętego aktora to pewnie duży problem. Wiele osób musi wówczas zmieniać plany.
– Mieliśmy duży problem ze znalezieniem terminu na nasz wywiad, dzisiaj mam jeden z dwóch czy trzech wolnych dni w tym miesiącu. Mój grafik jest napięty. W tej chwili robię dwa seriale – „Na Wspólnej” dla TVN i „Pierwszą miłość” dla Polsatu, mam trzy spektakle z którymi jeździmy po Polsce – „Dobrze się kłamie”, „Wiesz, że wiem” , „Ostra jazda”, mam kolejną propozycję na jesień. Nie mówię tego żeby się chwalić, tylko żeby pokazać jak to wygląda. Każda kontuzja czy choroba wyłącza mnie z pracy, to bardzo deprymujące. Oczywiście, mam ubezpieczenie, ale jak wypadnę nawet na kilka dni, to sypią się wszystkie puzzle. W dwóch tytułach gram bez zmiennika, tylko w „Dobrze się kłamie” gramy na zmianę z Bartkiem Topą, a terminy mamy na półtora roku. Seriale z dnia na dzień przysyłają nam kolejne odcinki, najwyżej przestaną wówczas pisać rolę mojego bohatera.
Albo go zabiją… Ile razy Pan zginął?
– No, parę razy zginąłem, ale nie zawsze do końca… W serialu Polsatu „Samo życie” po siedmiu latach miałem już dosyć, poprosiłem, żeby mnie wycofali. I scenarzyści zrobili to w taki sposób, że mój bohater spadł niby z mostu, ciała nikt nie znalazł, pochowano więc pustą trumnę. Po roku zadzwonili do mnie producenci, czy bym nie wrócił. Negocjacje trochę trwały, w końcu się zgodziłem. No i mamy taką scenę, nie było mnie półtora roku na ekranie, dawno temu odbył się mój pogrzeb, pukam do drzwi, otwiera Monika Krzywkowska, moja serialowa żona, patrzy na mnie, płacze. I pyta: „Gdzie ty byłeś? Co się z tobą działo?” A mój bohater mówi: „Nie mogę ci powiedzieć”. Uwielbiam takie żarty scenarzystów.
A kim Pan lubi być? Policjantem, gangsterem, psychologiem, lekarzem…
– Wszystko jedno. Zawód bohatera, którego gram nie ma znaczenia. Ważny jest jego charakter, jego motywacje, to jest ciekawe. Lubię grać postaci złamane, ale to pewnie większość aktorów powie, bo nikt nie lubi jednowymiarowych ról. Funkcjonuję od tylu lat w zawodzie i z racji warunków zewnętrznych dostaję raczej propozycje takich mrocznych charakterów, a ja ich gdzieś uczłowieczam. Nawet jak gram „złola”, nie próbuję go wybielić, bo tego nie chcę, ale uważam, że każdy z nas ma jakieś pozytywne motywacje nawet do robienia złych rzeczy, nawet jeśli to jest chora motywacja. To jest ludzkie, jeśli uda mi się złapać taki ludzki czynnik w tych moich bohaterach, to jestem zadowolony i mam wrażenie, że to się podoba.
No to na zakończenie jeszcze jedno – mówił Pan, że długo przekonywał panią Agnieszkę do tenisa. Do siebie chyba też…
– Nie, to był moment.
Znaliście się już trochę…
– Partnerowałem Agnieszce w filmie „Pierwszy milion”, grałem jednego z trzech głównych bohaterów, a ona główną rolę kobiecą. To był mój debiut. Tak się poznaliśmy, ale wtedy obydwoje byliśmy w innych związkach, byliśmy jedynie kolegami na planie. Spotkaliśmy się dwa lata później u Romualda Szejda, świętej pamięci, przy pracy nad sztuką „Japes” i oboje byliśmy już wtedy wolni, zaiskrzyło między nami. Coś, co miało być taką przygodą, może romansem przełożyło się na to, że w tym roku będziemy obchodzić dwudziestą rocznicę ślubu.
Mieliśmy bardzo trudne początki naszego związku, w 2002 roku, kiedy zaczynaliśmy być ze sobą zmarła mama Agnieszki, zmarło dwóch moich dziadków, rodziny poznawaliśmy na pogrzebach. Dostaliśmy od życia mocno po głowie.
Ale też od razu mogliście się sprawdzić w trudnych sytuacjach.
– Tak, okazało się, że to nasze chodzenie ze sobą nie ograniczyło się do odwiedzania kin czy trzymania się za rączkę i patrzenia sobie głęboko w oczy maślanym wzrokiem, tylko od razu zostaliśmy postawieni w sytuacji „sprawdzam jak się zachowasz gdy będzie trudno”. Musiałem Agnieszkę wspierać po śmierci mamy, ale nie pojechałem na pogrzeb. Nie chcieliśmy wzbudzać sensacji, nie afiszowaliśmy się z tym, że jesteśmy razem, nie wiedzieliśmy czy będziemy. Jak kupowaliśmy swoje pierwsze mieszkania, to każde z nas osobno, a przez pierwszy rok związku każde z nas wynajmowało swoje mieszkanie, przy czym mieszkaliśmy trochę w jednym, trochę w drugim. Zawsze było to zabezpieczenie, że mamy gdzie odejść, że jesteśmy razem, bo chcemy, a nie musimy.
Fajnie mieć żonę aktorkę?
– Fajnie mieć taką żonę jak Agnieszka. A związek dwojga aktorów ma swoje plusy i minusy. Plusem jest to, że się dobrze znamy, rozumiemy związane z pracą napięcia, które nam towarzyszą. Minusem jest to, że czasami za dużo w domu rozmawiamy o pracy. Ale przede wszystkim mamy rodzinę, synów i inne wspólne pasje jak tenis czy podróże. Parę lat temu złapaliśmy takiego bakcyla, że dzieci podrosły więc trzeba trochę pojeździć po świecie. Byliśmy na safari w Tanzanii, trzy tygodnie w Azji, odwiedziliśmy wtedy Indonezję, Malezję, Kambodżę i Singapur. I nie było to leżenie na plaży, tylko zwiedzanie…
Rozmawiała Kamilla Placko-Wozińska