Kornelia Strzelecka – aktorka, scenarzysta, modelka. Dzieli czas między Warszawę a Los Angeles. Zagrała między innymi w serialach: „The Office PL”, „Lipowo” i w filmie „Dziewczyny z Dubaju”. Kornelia gra w pickleball, do którego zaprowadziło ją… karate.
Jak rozpoczęła się twoja przygoda z pickleballem?
– Do pickleballa zaprowadziło mnie… karate. Bardzo długo uprawiałam karate tradycyjne, startowałam w zawodach, trenowałam dzieci – traktowałam ten sport bardzo poważnie. Po przeprowadzce do Los Angeles i rozpoczęciu nauki w szkole aktorskiej, nie chciałam przerywać treningów. Miałam okazję trenować pod okiem Aviego Rokaha, trenera kadry narodowej USA. W 2017 roku, w toku przygotowań kondycyjnych i wytrzymałościowych do zawodów karate, pojechałam do Meksyku – do Cabo San Lucas. Tam – oprócz basenów, kortów tenisowych i pola golfowego – były również korty do pickleballa. Postanowiłam zagrać – to miał być miły przerywnik pomiędzy ciężkimi treningami. Nie jestem tenisistką, więc raczej stroniłam od sportów rakietowych, ale okazało się, że przebijanie plastikowej piłeczki przez siatkę nie było aż tak trudne. Gra od razu mi się spodobała.
Po kilku dniach gry wzięłam udział w miniturnieju. Podczas jednej z wymian, kiedy chciałam zbyt ambitnie odebrać głęboki return, moje kolano nienaturalnie się wygięło i doszło do zerwania więzadeł. Ta kontuzja spowodowała, że zostałam wykluczona z jakiejkolwiek aktywności fizycznej, nie licząc, oczywiście, rehabilitacji, na ponad rok. Także zamiast przygotowania do zawodów, pickleball przygotował mnie na bliższe poznanie z fizjoterapeutami.
Ale pomimo tak niefortunnego początku nadal grasz w pickleballa.
– W Stanach Zjednoczonych pickleball stał się niezwykle modny – mnóstwo osób zaczęło przekształcać korty tenisowe przy swoich domach na korty do pickleballa, pojawiło się multum kortów publicznych. I gdy w 2023 roku zostałam zaproszona przez amerykańskich znajomych do gry, pomimo złych wspomnień, postawiłam jeszcze raz spróbować. Poczułam znowu – jak za pierwszym razem – niezwykłą przyjemność z gry. Dlatego też po powrocie do Polski, zaczęłam szukać możliwości zagrania w „pickla”. Pojechałam do podwarszawskiego Mysiadła, później do Nadarzyna i wsiąknęłam, a teraz, o ile jestem w kraju, gram tam regularnie.
Co Ci się najbardziej podoba w pickleballu?
– Pickleball jest superuniwersalny. Jeśli ktoś wcześniej trenował tenis czy inny sport rakietkowy, będzie miał zdecydowaną przewagę i zacznie grę na wyższym poziomie. Ale dla zupełnego nowicjusza – tak jak dla mnie – brak takiego doświadczenia nie stanowi bariery nie do przejścia.
W „pickla” można grać zarówno na świeżym powietrzu, tak jak się gra przede wszystkim w Kalifornii, jak i w hali, jak teraz, gdy mamy zimę w Polsce. Na pierwszy rzut oka ta gra wydaje się banalna – ale nie jest wcale głupia.
Żeby mieć realną przyjemność z gry, nie potrzeba znacznych nakładów finansowych i spędzić setek godzin na korcie – tak jak ma to miejsce w tenisie. Pickleball to świetne narzędzie do aktywizacji ruchowej. Jest dyscypliną, którą mogą uprawiać osoby w różnym wieku i o różnej sprawności fizycznej. Nie zawsze przewaga kondycyjna, wiek czy siła decydują o wygranej – z pokorą przyjmuję porażki z rąk ludzi ode mnie znacznie starszych albo znacznie młodszych.
Poza tym znaczenie ma atmosfera na korcie i przyjęte zasady etykiety. W pickleballa gra się na ogół w debla – oprócz ruchu i rywalizacji można po prostu spędzić miło czas. Pickleball wydał mi się sportem bardzo inkluzywnym – zarówno w USA, jak i w Polsce ciepło wita się nowych graczy.
Wracając do LA zawsze zabierasz ze sobą rakietkę?
– Oczywiście. W Los Angeles jest wiele bezpłatnych kortów. Trochę mi się marzy, żeby w Polsce również można było tak łatwo grać. Żeby można było rakietkę mieć ze sobą – i przy okazji, bez większego planowania, pójść na kort do parku czy klubu – i bez problemu dołączyć do grających tam osób.
Jak to się stało, że urodzona w Szczecinie dziewczyna, która ukończyła wydział prawa, robi karierę w filmach i jako modelka?
– Najwidoczniej Szczecin predysponuje do nietypowych karier (śmiech). Jako modelka pracowałam od 14. roku życia – jeździłam po świecie, starając się jakoś godzić obowiązki szkolne i zawodowe, ale kariera w modzie to nie była ścieżka, której wybór wydawał się szczególnie przyszłościowy. Po szkole dostałam się na wydział aktorski na filmówce, ale silna rodzinna presja kazała mi zweryfikować ten wybór – dlatego pojawiło się prawo. Kiedy w końcu trafiłam do Los Angeles na kontrakt modelingowy, powróciła chęć spełniania się filmowo – ale aktorstwo dla modelki z Europy wydawało mi się tam mało możliwe – zatem poszłam na staż do wytwórni w LA. W międzyczasie kończyłam studia prawnicze, a w LA poszłam do szkoły filmowej i teatralnej. Dopiero po latach pracy nad scenariuszami, asystowania reżyserom i bycia po drugiej stronie kamery, miałam odwagę przyznać sama przed sobą, że to jednak aktorstwo od zawsze najbardziej mnie pociągało i jestem gotowa się w nim sprawdzić.
Pracujesz zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i w Polsce. Jak łączysz obowiązki zawodowe prawie na dwóch krańcach świata?
– Jeszcze kilka lat temu powiedziałabym, że nie mam z tym najmniejszego problemu, że jest to kwestia organizacji czasu, ale im jestem starsza, tym wydaje mi się to trudniejsze. Różnica czasu (i jetlag, który się z nią wiąże), odległości pomiędzy kontynentami, długość lotu – nie sprzyjają. Bywają tygodnie, w których prawie w ogóle nie śpię. Niestety, doba ma tylko 24 godziny, co w przypadku pracy na dwóch kontynentach jest po prostu trudne.
Które role filmowe cenisz sobie najbardziej?
– Na razie – absolutnie wszystkie. Ciągle mam poczucie bycia debiutantem, do tej pory miałam szansę grać różne postaci. Lubię wyzwania, dzięki którym, żeby kogoś zagrać, muszę poznać jego świat. Lubię, kiedy ten świat jest różny od mojego.
Swobodnie posługujesz się językiem angielskim, niemieckim, francuskim, włoskim. Skąd tak duży talent do nauki języków obcych?
– Nie przejawiam szczególnego talentu w żadnej innej dziedzinie – ani w muzyce, ani w sztukach wizualnych. Mam wrażenie, że dla równowagi dostałam łatwość w przyswajaniu języków obcych. Na pewno pomaga fakt, że od wczesnych lat miałam możliwość podróży i pracy w różnych kręgach kulturowych i językowych. Nie było innego wyjścia, jeśli chciałam coś rozumieć, musiałam się uczyć.
W 2015 roku wzięłaś udział w kampanii charytatywnej Animals Asia. Jakie to było doświadczenie, bo w ten projekt zaangażowali się m.in Mobi, Ozzy Osbourne czy Steve-O?
– To był niesamowity projekt, w który tak znane osoby zaangażowały się, bo miały poczucie słuszności jego przekazu. „Let bear shit in the woods” to kampania, mająca na celu zakończenie przemysłowej hodowli czarnych niedźwiedzi – których organy i żółć wykorzystywane są w ludowej chińskiej medycynie. Cierpienie zwierząt jest podparte tylko wierzeniami, a nie przesłankami medycznymi. Jako nastolatka słuchałam zarówno Ozzy’ego i Anthony’ego Kiedisa, oglądałam Jackass – także fakt, że byliśmy zaangażowani w ten sam projekt – było dla mnie dość surrealistyczne.
Czy masz w domu zwierzęta?
– Bardzo bym chciała, wychowywałam się z psem, jeździłam konno – w stajni zawsze było mnóstwo zwierząt. Niestety, wspomniane wcześniej dwa kontynenty i praca w tak wielu obszarach wykluczają posiadanie zwierząt. Myślę, że to byłoby bardzo egoistyczne – posiadanie istoty, której nie można wytłumaczyć, że znikam na całe dnie albo tygodnie.
W pewnym momencie, w 2021 roku w Warszawie, byłam domem tymczasowym dla psów, które szukają stałego domu adopcyjnego. Myślałam, że w ten sposób będę w stanie trochę pomóc – ale emocjonalny koszt okazał się zbyt duży, bardzo przywiązywałam się do zwierząt, którymi się opiekowałam. Rozstania z nimi łamały mi serce i nikt nie wydawał się wystarczająco dobrym rodzicem adopcyjnym.
Wierzę, że przyjdzie czas na spokojniejsze życie, dom pod lasem i psa. Trzymajcie kciuki.
czytaj też: Pickleball. Szybka piłka w marynacie
Tekst: Zbigniew Cieśliński