„Nie umiera ten, kto trwa w pamięci żywych” – ks. Jan Twardowski
Blisko ćwierć wieku temu przeżyłem najsmutniejsze święta Bożego Narodzenia, gdy 25 grudnia 2000 roku dotarła do mnie bardzo smutna wiadomość o śmierci Ignacego Tłoczyńskiego – najwybitniejszego polskiego tenisisty w okresie międzywojennym, wówczas będącego trzecią rakietą w Europie. Płakałem wtedy jak po śmierci własnego dziadka. To było zaledwie kilka dni po tym, jak otrzymałem kolejną świąteczną kartkę z życzeniami napisanymi własnoręcznie przez Pana Ignacego. Taką kartkę otrzymywał też w Polsce tylko Bohdan Tomaszewski, dla którego Ignacy Tłoczyński był idolem w czasach młodości, a w trakcie okupacji i Powstania Warszawskiego partnerem w konspiracji.
Jeszcze w lipcu 1999 roku, tuż po nadaniu korespondencji z finału mężczyzn na Wimbledonie (Pete Sampras vs Andre Agassi), wsiadłem w Londynie w autokar i dotarłem do Edynburga, gdzie Pan Ignac mieszkał od 1954 roku. To była moja druga wizyta u przesympatycznego staruszka. Po raz pierwszy odwiedziłem Ignacego Tłoczyńskiego w 1997 roku i ta wizyta zaowocowała, mimo sporej różnicy wieku, bliską relacją między nami oraz wywiadem-rzeką, który znajduje się pod linkiem poniżej.
Czytaj także: Szkoda, że nie możemy jeszcze raz porozmawiać
W 1997 roku, gdy ówczesny redaktor naczelny czasopisma „Tenis” – Józef Michalski dowiedział się, że wraz z przyjacielem ze studiów – Łukaszem Mikołajczakiem, planujemy wakacyjny wyjazd do Szkocji. Natychmiast wpadł na pomysł, abym spróbował spotkać się z przedwojenną legendą polskiego tenisa i – gdyby udało się – przeprowadził z Nim wywiad dla czytelników „Tenisa”. Dodam tylko, że jako student, pisałem do tego czasopisma raptem od kilku miesięcy.
Adres Ignacego Tłoczyńskiego szef redakcji „Tenisa” otrzymał bodajże od Ryszarda Fijałkowskiego, polskiego dyplomaty i prezesa Polskiego Związku Tenisowego (1991-1996) lub Kordiana Tarasiewicza, przedsiębiorcy działającego w PZT, autora wielu książek, m.in.: „Tenis polski ma 100 lat”. Redaktor Michalski uprzedzał mnie, że nie wiadomo czy Pan Ignacy włada jeszcze dobrze językiem polskim, wszakże 50 lat spędził na emigracji w Wielkiej Brytanii, i że jest samotny, a towarzyszy mu najprawdopodobniej tylko kot.
Rysował się wówczas przede mną obraz – nie boję się tego słowa – starego dziwaka, dlatego z wielkim niepokojem zadzwoniłem domofonem, stojąc przed kilkupiętrową kamienicą przy Caledonian Road w Edynburgu. Poszedłem tam ze wsparciem – wspomnianym wcześniej Łukaszem Mikołajczakiem, także pasjonatem białego sportu, który z czasem również zaczął publikować na łamach „Tenisa”.
Dzień dobry! Panowie z Polski! Napijecie się wiśnióweczki?
Jakież to było dla nas przemiłe rozczarowanie, gdy weszliśmy na ostanie piętro kamienicy, a drzwi otworzył nam uśmiechnięty starszy Pan i powitał słowami: „Dzień dobry! Panowie z Polski! Napijecie się wiśnióweczki?”. Nie omieszkaliśmy, bo Pan Ignacy niezmiernie ucieszył się na widok dwóch rodaków. Nim zaproponowałem wywiad dla „Tenisa”, to Pan Ignac „przesłuchiwał” nas. Pamiętajmy, że był rok 1997 i nie było wówczas portali internetowych, mediów społecznościowych, z których można by czerpać wiadomości jak dziś. Wypytywał o wieści z Polski, z Poznania. Pytał jak wygląda miasto, które opuścił w czasie wojny.

Ignacy Tłoczyński powiedział nam, że w kamienicę w której 14 lipca 1911 roku przyszedł na świat w Poznaniu, w czasie II wojny światowej trafiła bomba i wszystko legło w gruzach. Do dziś w tym miejscu w Poznaniu (róg ulicy Roosevelta i Poznańskiej) jest zielony skwer. Stąd wszystkie pamiątki i trofea, które „Iganc” zdobył na kortach przed wojną przepadły. W tym puchar, zdobyty na własność, po piątym triumfie w singlu w mistrzostwach Polski.
Rozmowy z Panem Ignacym, który operował nienaganną polszczyzną (bez jakiegokolwiek angielskiego akcentu), nie było końca. Międzyczasie upichcił On obiad, a wieczorem zaoferował także nocleg (miał mieszkanie z trzema sypialniami), by następnego dnia po śniadaniu znów kontynuować rozmowę. Co więcej, zaproponował też byśmy zadzwonili (rzecz jasna z telefonu stacjonarnego) do rodziców i powiadomili ich, że po kilku dniach jazdy autostopem z Polski, dotarliśmy szczęśliwie do Szkocji. To były niezapomniane dwa dni spędzone z Ignacym Tłoczyńskim. Wszakże mieliśmy wówczas przyjemność zetknąć się z człowiekiem, który poznał osobiście i rozmawiał z takimi – dla nas legendarnymi – postaciami jak m.in.: Janusz Kusociński, Jadwiga Jędrzejowska, król Szwecji Gustaw V, generał Władysław Anders, czy księżniczka Elżbieta (jeszcze wtedy nie była królową Wielkiej Brytanii).
Z żalem Go opuszczaliśmy, by ruszyć w dalszą część studenckiej eskapady, do Belfastu i Dublina. Po powrocie do Polski natychmiast zadzwoniłem do Pana Ignaca, by z kolei to Jego powiadomić o szczęśliwym zakończeniu podróży. Wiedząc już, że trapi go ogromny deficyt wiadomości z kraju, dzwoniłem doń już co jakiś czas. Rozmawialiśmy też, rzecz jasna, o tenisie, np. ówczesnych wynikach Magdaleny Grzybowskiej (notabene także urodzonej w Poznaniu).
Ściskam dłoń, Ignacy Tłoczyński
Od tego pierwszego spotkania w Edynburgu wysyłaliśmy sobie kartki na święta Bożego Narodzenia i Wielkanoc, a ja otrzymałem od Pana Ignaca także życzenia z okazji ślubu. Jak zawsze przepięknie wykaligrafowane i napisane piękną polszczyzną. I zawsze zwieńczone podpisem: „Ściskam dłoń, Ignacy Tłoczyński”.
Kiedy w 1999 roku wybrałem się na Wimbledon, by nadawać relacje do katowickiego „Sportu” oraz rzecz jasna „Tenisa”, wykorzystałem to, by tuż po tym turnieju pojechać także do oddalonego o blisko 700 km od Londynu – Edynburga. Wcześniej przygotowałem się do odwiedzin Pana Ignaca, który prosił mnie o zdjęcia z różnych miejsc rodzinnego Poznania. Obfotografowałem zatem Stary Rynek z renesansowym ratuszem, Zamek Cesarski, bibliotekę Raczyńskich, korty AZS-u, na których wychował się Ignacy Tłoczyński. Był też – na specjalne zamówienie – wiadukt kolejowy, który widział ze swojego mieszkania i przechodził pod nim, w drodze na korty AZS-u. Do tego dołożyłem także zdjęcia współczesnych miejsc, których przed wojną Pan Ignac nie mógł w Poznaniu zobaczyć, jak przepiękny obiekt nad jeziorem Maltańskim czy halę Arena. Gdy te zdjęcia oglądał Pan Ignac bardzo się wzruszył, bo nie widział Poznania (nawet na fotografiach) przez kilkadziesiąt lat.

Obiad i pinta Guinnessa z Ignacym Tłoczyńskim
Człowiek o niesamowitej kindersztubie postanowił, że pokaże mi swój gabinet na kortach klubu Craiglockhart, gdzie grał i pracował jako trener aż do 81. roku życia. Pojechaliśmy tam autobusem. Mimo, że w końcu przeszedł na zasłużoną emeryturę, to klub uhonorował go właśnie faktem, że pokój z Jego pamiątkami, rakietami i piłkami (jeszcze białymi), pozostawiono do wyłącznej dyspozycji Pana Ignaca. Mimo słusznego wieku (wówczas 88 lat) Ignacy Tłoczyński był w doskonałej formie i w drodze powrotnej zaprosił mnie do restauracji na obiad i pintę Jego ulubionego piwa – Guinnessa, którą wypił też z wielką przyjemnością. Na koniec drugiej i jak się później okazało, niestety ostatniej wizyty u Ignacego Tłoczyńskiego, otrzymałem od niego stary szkocki kilt, który wisiał od lat w Jego szafie, bo Pan Ignac poznał się na mnie, jako ogromnym wielbicielu tego przepięknego kraju.
Podczas naszych rozmów – biorąc pod uwagę właśnie dobrą formę Pana Ignaca – kilkukrotnie namawiałem go do przyjazdu do Polski. Pod koniec 1999 roku jako rzecznik prasowy Stowarzyszenia Advantage 2100, które przygotowywało się do organizacji pierwszego w Polsce challengera ATP w Hali Stulecia we Wrocławiu, poprosiłem by dla Pana Ignaca wystosowano oficjalne zaproszenie na ów turniej – KGHM Polish Indoors. Jednak już w wywiadzie z 1997 roku, wyjaśniał On dlaczego nie może wybrać się w odwiedziny do ojczyzny. Wówczas też podziękował organizatorom wrocławskiego challengera i wysłał list, życząc sukcesu zarówno nam, jak i tenisistom.
Przypomniał też niezwykłą rzecz, że przed wojną grał też w ówczesnej Jahrhunderthalle w Breslau, w meczu towarzyskim reprezentacji Niderschlesien (Dolnego Śląska) z Polską. Udało mi się potem odszukać w archiwum biblioteki uniwersyteckiej relację z tego wydarzenia, zamieszczoną w codziennej, miejscowej gazecie „Breslauer Zeitung”. Przetłumaczona na język polski relacja znalazła się w folderze turniejowym, wydanym na pierwszą edycję challengera KGHM Polish Indoors (12-20 lutego 2000).
Wieże WTC i warszawskie Powązki
W 2000 roku nie pojechałem na Wimbledon, ani w ogóle do Wielkiej Brytanii. Wybrałem daną szansę, by po raz pierwszy zobaczyć na własne oczy wymarzony Nowy Jork oraz inną wielkoszlemową imprezę – US Open. Obejrzałem oszałamiające miasto i turniej, ale dzwoniłem zeń do Pana Ignaca. Byłem na szczycie World Trade Center, niemal rok przed zamachami, które powaliły dwie bliźniacze wieże i symbol NYC. Nie wiedziałem jednak wówczas, że więcej nie spotkam już Ignacego Tłoczyńskiego, który zmarł 25 grudnia 2000 roku, w wieku 89 lat. Byłem na pogrzebie na cmentarzu Powązkowskim w Warszawie (kwatera 102-5-25), gdzie żegnał go też m.in. Bohdan Tomaszewski. Pozostały nam kartki z życzeniami i wspomnienia.
Ściskam dłoń – jak pisał Pan Ignac.
Paweł Pluta
PS. W przyszłym roku minie dokładnie ćwierć wieku od śmierci Ignacego Tłoczyńskiego. W lipcu przypadnie zaś 114. rocznica Jego urodzin. Do tego czasu zrobię wszystko co w mojej mocy, aby z pomocą ludzi dobrej woli na kortach AZS-u Poznań przy ulicy Noskowskiego zawisła tablica ku pamięci Ignacego Tłoczyńskiego, bo jak napisał ksiądz Jan Twardowski: „Nie umiera ten, kto trwa w pamięci żywych”.
Czytaj także wywiad z Ignacym Tłoczyńskim z 1997 roku: Szkoda, że nie możemy jeszcze raz porozmawiać