Z Ignacym Tłoczyńskim rozmawiał Paweł Pluta
Miałem ten zaszczyt, że rozmawiałem z najlepszym polskim tenisistą w okresie międzywojennym. Poznaniak, rocznik 1911, pierwszy tenisista z Polski rozstawiony w singlu na Wimbledonie (z numerem 8.), zdobywca pierwszego punktu dla Polski w Pucharze Davisa, ćwierćfinalista singla na Roland Garros. Po II wojnie światowej, do końca swoich dni, w 2000 roku, żył na emigracji. W wywiadzie przeprowadzonym trzy lata wcześniej, opowiadał mi o przyjaźni z Januszem Kusocińskim, o finale Wimbledonu z udziałem Jadwigi Jędrzejowskiej, grze z królem Szwecji Gustawem V, o spotkaniach z ówczesną księżniczką, a potem królową Elżbietą II, o relacjach z generałem Władysławem Andersem czy ministrem Józefem Beckiem. Wreszcie o czasach okupacji. Przez kilka dni z zapartym tchem słuchałem też o pojedynkach jakie toczył na kortach z ówczesnymi gwiazdami światowego tenisa: Billem Tildenem, Bobbym Riggsem, Fredem Perrym, Jackiem Crawfordem, Jeanem Borotrom, Gottfriedem von Crammem, Jackiem Kramerem czy Jaroslavem Drobnym. O sukcesach polskiego tenisa w okresie międzywojennym i pasjonującej rywalizacji o mistrzostwo Polski.
W 1997 roku byłem pierwszym dziennikarzem z Polski, który przeprowadził wywiad z Ignacym Tłoczyńskim po II wojnie światowej! Rozmowę zlecił mi – i chwała mu za to – nieżyjący już niestety, ówczesny redaktor naczelny czasopisma TENIS, Józef Michalski. Tenże wywiad ukazał się na łamach TENISA w numerze 29/30. Dodam, że Ignacego Tłoczyńskiego odwiedził też Bohdan Tomaszewski, który mówił mi, że Pan Ignac był jego idolem, gdy zaczynał przygodę z tenisem. Wywiadu jednak przeprowadzić nie mógł, bo były to w czasy PRL-u.
W 2023 roku 25 grudnia minęły już 23 lata od śmierci Ignacego Tłoczyńskiego (spoczął na cmentarzu Powązkowskim w Warszawie – kwatera 102-5-25), natomiast 14 lipca będzie 112. rocznica Jego urodzin. Dzięki współpracy z redakcją TENIS MAGAZYNU, ten wywiad może ukazać się ponownie, co niniejszym czynię z największą przyjemnością i być może nieco zbyt górnolotnym cytatem, zachęcającym do jego lektury: „Naród, który nie szanuje swej przeszłości nie zasługuje na szacunek teraźniejszości i nie ma prawa do przyszłości” (Józef Piłsudski).
Poniższy tekst ukazał się w 1997 roku w czasopiśmie TENIS
Tilden pokonałby Samprasa
Edynburg stolica Szkocji. W kraju „Walecznego Serca”, uroczych gór i whisky wszyscy mówią o sobie z dumą „I’m Scottish”. W ich głosie, z charakterystycznie dla nich wymawianym „r”, jest pełno serdeczności. Ludzie są otwarci, mili i z przyjemnością pokażą cudzoziemcowi jak trafić w wybrane miejsce. Kiedy mówię, że przybyłem z Polski, z ust dżentelmena pada zdanie, z którego mam powód do dumy: „To wyście dołożyli Anglikom na Wembley w 1973” (tak naprawdę remis 1:1 dał piłkarzom kadry Kazimierza Górskiego awans do MŚ, a wyeliminował Anglików – przyp. red.).
Niedaleko od centrum turystycznego, w pobliżu szkockiej świątyni rugby Murrayfield, skromna dzielnica. Przy niewielkiej Caledonian Road, kamienica. Trzecie piętro, na drzwiach wizytówka „Ignacy Tloczynski”. Za chwilę w progu staje niewysoki starszy pan. Z pogodnym uśmiechem na twarzy wita i zaprasza do siebie wysłannika TENISA. Jak sam stwierdził, niżej podpisany okazał się pierwszym dziennikarzem z Polski, który odwiedził go po II wojnie światowej! Do tej pory krążył mit, że pan Ignacy, powszechnie szanowany i poważany człowiek jest nieprzystępny. Rzeczywistość okazała się zupełnie inna. Na co dzień to człowiek otwarty, pełen życzliwości, pogody ducha i tryskający humorem.
Tak rozpoczęła się fascynująca rozmowa z żywą legendą polskiego tenisa. Jego biografia wypełniłaby sporych rozmiarów książkę. Ja pozwolę sobie choćby w kilku zdaniach przypomnieć Czytelnikom TENISA zawiłe losy tej nietuzinkowej postaci.
Ignacy Tłoczyński urodził się w 1911 roku w Poznaniu na rogu ulic Poznańskiej i Jasnej (dziś Roosevelta). Zaczynał grać na kortach AZS przy ulicy Noskowskiego, tych samych, na których wiele lat później swoje pierwsze tenisowe kroki stawiał Wojciech Fibak. W 1930 roku Aleksander Olchowicz ściągnął robiącego furorę gracza AZS do sekcji tenisowej Legii. Tam popularny Ignac rozwinął skrzydła. W okresie międzywojennym pięciokrotnie sięgał po tytuł mistrza Polski w singlu. Zdobył dla daviscupowej reprezentacji Polski wiele punktów, w tym ten historyczny – pierwszy – z Rumunią. Stoczył wspaniałe mecze, które przeszły do historii polskiego tenisa, między innymi w meczu przeciwko Niemcom. Triumfował w wielu turniejach krajowych i zagranicznych. Podczas swojej sportowej kariery grywał z największymi rakietami tamtych lat m.in.: Tildenem, Borotrą, Cochetem, von Crammem, Drobnym. W 1939 roku osiągnął ćwierćfinał w singlu i półfinał w deblu (w parze z Baworowskim) na kortach Rolanda Garrosa. Stał się także pierwszym rozstawionym polskim tenisistą w Wimbledonie (z numerem 8). W tym okresie był klasyfikowany jako trzecia rakieta Europy. W czasie wojny — żołnierz Armii Krajowej, kolporter prasy podziemnej, ranny w Powstaniu Warszawskim (pseudonim Igor) dostał się do oflagu pod Salzburgiem. Stamtąd trafił do Włoch do Korpusu generała Andersa i do 6. Pułku Pancernego Dzieci Lwowskich. Wreszcie znalazł się w Anglii, gdzie został na emigracji. Z powodzeniem kontynuował swoją tenisową karierę, zwyciężając jeszcze w wielu turniejach. Po jej zakończeniu, w 1954 roku pan Ignacy osiadł w stolicy Szkocji – Edynburgu. Tutaj w miejscowym klubie Craiglockhart wychował sporo dobrych graczy. Pracę szkoleniową zakończył w wieku 81 lat!
Kiedy pozostał na emigracji, przez władze komunistyczne Polski został wymazany nie tylko z historii polskiego tenisa. W tym miejscu trzeba przypomnieć, że znany przed wojną polski tenisista Włodzimierz Marszewski został w 1947 roku aresztowany i skazany na karę śmierci, którą wykonano. Ewentualny więc powrót do Ojczyzny, można było w tych czasach przypłacić najwyższą ceną. Pan Ignacy otrzymał w 1996 roku z rąk konsula RP w Edynburgu nadany jeszcze przez prezydenta RP Lecha Wałęsę Order Polonia Restituta. Natomiast nie doczekał się Krzyża Powstania.
Panie Ignacy proszę powiedzieć jak rozpoczęła się pańska przygoda z tenisem?
– To bardzo dawne czasy, jeszcze przed odzyskaniem niepodległości w 1918 roku, gdy Poznań był w niemieckich rękach. Jako dziecko chodziłem z mego domu na Jeżycach, gdzie się urodziłem, do Lasku Golęcińskiego. Tam na kortach grywali Niemcy. To mnie interesowało i wciągnęło. Nieco później, już w szkole dowiedziałem się, że na kortach AZS, mieszczących się tuż przy torach kolejowych, odbędzie się turniej i potrzebują chłopców do podawania piłek. Zgłosiłem się więc czym prędzej. Kiedy nadarzyła się okazja i dostałem rakietę do ręki, zacząłem próbować swych sił na korcie. Coraz częściej grywałem z członkami AZS, którzy mnie ogrywali, doradzali, aż w końcu to ja schodziłem z kortu jako zwycięzca.
Można więc powiedzieć, że był Pan tenisowym samoukiem?
– Tak, uczyłem się sam obserwując innych graczy. Słuchałem ich porad, choć niestety nie wszystkie były trafne i dobre. Miałem na przykład piękny bekhend po krosie, lepszy niż nieco topspinowy forhend, który zatraciłem właśnie poprzez owe rady. Potem moim najlepszym uderzeniem stał się forhend. Rakietę trzymałem uchwytem kontynentalnym, a więc nietypowo dla tego uderzenia i robiłem duży zamach. To był taki swoisty, niepodręcznikowy forhend, plasowany około pół metra przed linią końcową. Z czasem zacząłem liftować mój forhend i kierować go nie tylko na bekhend, ale i forhend przeciwnika. Bardzo wiele zawdzięczam Władysławowi Jasickiemu, który powtarzał mi wielokrotnie: „uderzaj pod piłkę”. Dzięki jego cennym uwagom oszlifowałem swoją grę. Zawsze najlepiej czułem się na ziemnych kortach. Miałem dobry pierwszy serwis, drugi slajsowany był nieco za krótki, zwłaszcza na trawie. To powodowało, że natychmiast przeciwnicy atakowali mój drugi serwis i na kortach trawiastych nie osiągnąłem wielkich sukcesów. Również mój wolej był tylko dobry, a nie bardzo dobry. Zawsze lubiłem grę z głębi kortu i ten element na początku mojej kariery był nieco zaniedbany. Mając jednak zaledwie 18 lat grałem już całkiem nieźle. Kiedy na mistrzostwach Polski w 1929 roku przegrałem w ćwierćfinale z Maksem Stolarowem po pięciosetowej walce, był to znak, że w tenisie mogę coś osiągnąć.
W 1930 roku, jako 19-latek przebojem wdarł się Pan do kadry na mecz Pucharu Davisa z Rumunią. Wystąpił pan w obu singlach, zdobywając dla Polski pierwszy historyczny punkt w tych rozgrywkach. Jak wspomina Pan tamte chwile?
– To był wielki mecz. Pierwszy punkt zdobyłem wygrywając mecz z Ghicą Poulieffem (6:3, 7:5, 6:4 – przyp. red.). Jednak to nie on, a Nicolae Misu był najsilniejszym graczem Rumunii. To z nim przegrał Maks Stolarow, choć dopiero w czterech setach. Po przegraniu debla przez braci Stolarow (Jerzy i Maksymilian – przyp. red.) zrobiło się 2:1 dla gości. Trzeciego dnia grałem właśnie z wielkim Misu. Na centralnym korcie Legii zgromadził się komplet publiczności. Misu, starszy ode mnie o 17 lat, był kortowym cwaniakiem, znanym z różnych sztuczek. Potrafił na przykład serwować tyłem do przeciwnika. W czasie meczu ze mną podważał decyzje sędziów liniowych. W pewnym momencie, wyprowadzony z równowagi wystrzelił piłkę w publiczność. Skandal udało się załagodzić dopiero po dłuższej przerwie. Wznowiliśmy grę, nasz mecz był bardzo dramatyczny. W czwartym secie (było 2:1 w setach dla mnie) zaczęły łapać mnie skurcze. W pewnym momencie nawet upadłem i myślałem, że to koniec. W czasie przerw między gemami kapitan naszej reprezentacji, a zarazem współwłaściciel Kuriera Warszawskiego, pan Aleksander Olchowicz, podawał mi herbatę z koniakiem. Wtedy rzecz jasna nikt o tym nie wiedział. W każdym bądź razie to mi pomogło. Skurcze minęły, zacząłem grać jak z nut i wygrałem piątego seta do zera (cały mecz 6:3, 7:9, 7:5, 4:6, 6:0 – przyp. red.). To był jeden z najlepszych meczów w mojej karierze. W decydującej grze Maks Stolarow pokonał w pięciu setach Poulieffa i wygraliśmy z Rumunią 3:2.
W swojej bogatej karierze rozegrał pan mnóstwo spotkań, odniósł wiele sukcesów. Który z nich ceni Pan najbardziej?
– Zdecydowanie zwycięski pojedynek z Hennerem Henkelem (co ciekawe, urodzonym także w Poznaniu, w 1915 roku – przyp. red.), podczas meczu Pucharu Davisa z Niemcami, w 1939 roku w Warszawie. Henkel, podobnie zresztą jak drugi gracz niemieckiej reprezentacji – Roderich Menzel, należeli wtedy do pierwszej dziesiątki świata. Ten mecz, podobnie jak cały rok 1939, był przełomem. Do końca nie było wiadomo, czy w ogóle zagramy z Niemcami. To był maj, tuż po słynnym przemówieniu ministra Józefa Becka w Sejmie. Wojna wisiała w powietrzu. Nasz związek dzwonił do Londynu i pytał angielską federację, czy mamy grać ten mecz. Anglicy odpowiedzieli, że lepiej będzie jeśli zagramy z Niemcami. Polski Związek Lawn-Tenisowy nie był zdecydowany, kogo wystawić do tego spotkania. Pomiędzy mną a Józefem Hebdą — moim najgroźniejszym rywalem w kraju — nie było dużej różnicy. Pamiętam jak dziś, poszedłem wtedy do Hebdy i powiedziałem: „Słuchaj Józek, jeśli ty chcesz grać, to ja ci daję pierwszeństwo”. On powiedział: „Nie, graj ty”. Tak też się stało. Zagrałem ja i Adam Baworowski w singlu. Hebda i Baworowski w deblu.
Niemcy objęli prowadzenie, po tym jak Baworowski przegrał w pięciu setach z Menzelem. Trzeba tutaj powiedzieć, że choć w czasie meczu nie mieliśmy kontaktu z Niemcami, osobne szatnie itd., to poznaliśmy się na nich. Z tego Menzela był niezły awanturnik. To był gbur, z wysoko zadartym nosem. Henkel to jego przeciwieństwo – przyzwoity, miły i skromny, dało się go lubić. Właśnie z Henkelem przyszło mi zmierzyć się w drugim singlu. Przy stanie 2:1 w setach dla mnie (6:4, 6:8, 6:4) mecz został przerwany z powodu zapadających ciemności, gdyż bardzo wydłużył się pierwszy pojedynek Baworowskiego. Kończyliśmy w sobotę, przegrałem czwartego seta 3:6 i w piątym Henkel prowadził 2:0 i miał przewagę na 3:0. Tę piłkę pamiętam jak dziś. Uderzył bardzo mocno na mój bekhend i poszedł do siatki. Ja jakimś cudownym, nadzwyczajnym uderzeniem minąłem go – równowaga. Ta piłka okazała się przełomowa, potem wyrównałem na po dwa, by ostatecznie wygrać decydującego seta 6:3. Gra deblowa została przesunięta na niedzielę, niestety przegraliśmy ją. Mecz wydłużył się więc na czwarty dzień. Ja grałem z Menzelem. To był wysoki gracz. Liftował swoje uderzenia i trzymał mnie za końcową linią kortu. Bardzo często też atakował przy siatce. Pomimo tego, że przegrywałem 2:1 w setach wyciągnąłem na po dwa. Piąty set był bardzo dramatyczny, szliśmy łeb w łeb. Byłem już mocno zmęczony, przy zmianie stron spojrzałem na Menzela i zobaczyłem, że on jest bardziej wyczerpany ode mnie. To podniosło mnie na duchu i wygrałem decydującego seta 9:7. Ciekawostką jest fakt, że w tym meczu grałem nie jak zazwyczaj rakietą Dunlopa, ale polską Fremą —produkowaną w Łodzi. W decydującej grze Baworowski uległ niestety Henkelowi i przegraliśmy z Niemcami 2:3. (Podczas tego meczu jednym z podających piłki był wówczas 17-letni Bohdan Tomaszewski – przyp. red.)
Rok 1939 pod względem sukcesów sportowych był dla Pana bardzo udany…
– Tak, w tydzień po meczu z Niemcami rozegrano ostatnie przed wojną mistrzostwa Polski na kortach poznańskiego AZS. W finale pokonałem gładko Baworowskiego 6:2, 6:3, 6:2 i zdobyłem po raz piąty tytuł mistrza kraju. Tym samym otrzymałem na własność piękny i okazały puchar ufundowany w 1924 roku przez inżyniera Edwarda Millera (prezesa PZLT – przyp. red.). Między nami zawodnikami nazywaliśmy te trofeum „pechowym pucharem”, gdyż nikt nie mógł zdobyć go na własność – wygrywając mistrzostwa Polski trzy razy z rzędu lub pięciokrotnie w ogóle. W 1930 i 1931 pozbawiłem tej możliwości Maksa Stolarowa, potem w 1932 Józef Hebda udaremnił mi zdobycie pucharu. W 1936 roku Hebda zdobył mistrzostwo po raz czwarty, ale za rok w finale zwyciężył go Kazimierz Tarłowski i znów puchar pozostał nie zdobyty. W 1938 roku pokonałem Hebdę w finale i tym samym dogoniłem go, obaj mieliśmy po cztery tytuły mistrza Polski. No i wreszcie w 1939 roku udało mi się zwyciężyć w moim rodzinnym mieście po raz piąty. Ten wspaniały puchar zostawiłem pod opieką matki w mieszkaniu w Poznaniu. Niestety w czasie okupacji, podczas rewizji, Niemcy zabrali go i słuch po nim zaginął. Straciłem także drugą pamiątkę, którą otrzymałem za zdobycie mistrzostwa Polski. Był to piękny złoty zegarek na rękę. W okupowanej Warszawie zabrali mi go niemieccy żołnierze na patrolu. Pamiętam jednak, że miałem wtedy wiele szczęścia, iż uszedłem z życiem.
W pamiętnym 1939 roku byłem w ćwierćfinale na kortach Rolanda Garrosa w Paryżu. Uległem Amerykaninowi Bobby’emu Riggsowi, po twardej walce w czterech setach. Gdybym wykorzystał piłkę setową gralibyśmy piątego seta. Riggs dotarł w Paryżu do finału, a już niedługo wygrał w Wimbledonie, Forest Hills i został tenisistą numer 1 w świecie. Na Roland Garros wystąpiłem też w grze podwójnej, w parze z Baworowskim, który był dobrym deblistą. Ja osobiście też lubiłem grać w debla. W Paryżu dotarliśmy do półfinału, gdzie pokonali nas późniejsi zwycięzcy turnieju, Amerykanie McNeil i Harris.
Po tych sukcesach na ostatnim przed wojną Wimbledonie rozstawiono mnie z numerem 8, jednak w trzeciej rundzie przegrałem z Hindusem, Ghauss Mohammadem. Dostałem też zaproszenie do Stanów Zjednoczonych na US Open, ale wojna uniemożliwiła mi start za oceanem.
Wimbledon — o występach tam marzy każdy tenisista. Pan aż czternastokrotnie startował na najsłynniejszych trawnikach świata. Który występ wspomina Pan najlepiej?
– Z tym turniejem wiąże się mnóstwo wspomnień. Po raz pierwszy pojechałem do Londynu w 1931 roku, ostatni mój start w Wimbledonie to rok 1954. Sportowo zaszedłem najdalej do trzeciej rundy.
Pamiętam jak w 1934 roku płynąc z Gdyni do Anglii rozchorowałem się. Gdy dotarliśmy na Wyspy, w niedzielnej gazecie przeczytałem program gier na poniedziałek: „Center Court 2 P.M. 1 J.H. Crawford — I. Tloczynski”. Miałem więc niewiele czasu na trening w Queens Clubie. W poniedziałek wyszedłem na kort centralny do gry przeciwko pierwszej rakiecie świata – Australijczykowi Jackowi Crawfordowi, który bronił tytułu w Wimbledonie sprzed roku (wówczas zapoczątkowano zwyczaj trwający do dziś, że mistrz z poprzedniej edycji Wimbledonu gra inauguracyjny pojedynek na korcie centralnym – przyp. red.). Podczas naszego meczu w loży królewskiej zasiadła żona króla Jerzego V — Maria. Stawiałem Crawfordowi opór na jaki było mnie stać, przegrałem 2:6, 5:7, 6:8, a w trzecim secie nie wykorzystałem piłki setowej. (Australijczyk dotarł do finału, gdzie przegrał z Fredem Perrym – przyp. red.).
Mam również przed oczyma pamiętny wimbledoński finał Jadzi Jędrzejowskiej w 1937 roku z Dorothy Round, przegrany tak nieszczęśliwie 2:6, 6:2, 5:7. Jadzia dysponowała wspaniałym forhendem, podcinanym bekhendem, jedynie jej serwis był przeciętny. Angielka była bardziej doświadczona, a Jadzi puściły nieco nerwy, kiedy prowadziła 4:2 w decydującym secie. Szkoda, wielka szkoda.
Inne wimbledońskie wspomnienia wiążą się z rokiem 1946 i postacią generała Władysława Andersa. Przebywałem wtedy we Włoszech w miejscowości Macerata, wraz z Czesławem Spychałą w 6. Pułku Pancernym Dzieci Lwowskich. Generał bardzo interesował się tenisem, pamiętam jak w Poznaniu, jeszcze jako dowódca 15. Pułku Ułanów Poznańskich przychodził na korty AZS. Znał mnie dobrze i w 1946 roku powiedział tak: „Dajcie Tłoczyńskiemu i Spychale najlepsze mundury i niech pojadą na Wimbledon”. Do Londynu jechaliśmy luksusowym pociągiem, jednym z pierwszych zaraz po wojnie. Przed Wimbledonem zagraliśmy jeszcze w turnieju deblowym na Queensie i w Bristolu. Na Wimbledonie mieliśmy dość nieprzyjemne zdarzenie. Obok nazwisk zawodników organizatorzy stawiali zawsze literkę wskazującą przynależność państwową, w naszym przypadku „P”. W drugim dniu turnieju literka zniknęła, jak się okazało na życzenie naszej ambasady, która oświadczyła, iż nie reprezentujemy Polski. Po naszym proteście literka „P” powróciła na swoje miejsce.
W grze deblowej doszliśmy z Czesiem do trzeciej rundy (1/8 finału – przyp. red.) i graliśmy na korcie centralnym w obecności królowej wdowy Marii (była m.in. babcią królowej Elżbiety II i nadała transatlantykowi Queen Mary swoje imię – przyp. red.). Ulegliśmy rozstawionej z jedynką parze australijskiej Dinny Pails i Geoff Brown, którzy dotarli do finału. W singlu przegrałem wtedy z Jackiem Kramerem, który wygrał Wimbledon, ale dopiero rok później. To był bardzo przyjemny gość, spotkałem go przy barze na Wimbledonie i bardzo długo rozmawialiśmy o moich wojennych losach. Później dopiero dowiedziałem się od innych graczy, że Kramer bardzo chwalił moją grę.
Z wimbledońskich wspomnień bardzo cenię też sobie spotkanie także z ówczesną księżniczką Elżbietą, późniejszą królową Elżbietą II. Było to na przyjęciu po zakończeniu turnieju, bodaj w 1947 roku. Przed moim ostatnim startem na Wimbledonie w 1954 roku trenowałem natomiast wspólnie z Jarosławem Drobnym, który wygrał wreszcie na londyńskich trawnikach pokonując w finale Kena Rosewalla. A‘propos Drobnego, chciałbym dodać, że za swój pierwszy sukces uważał on właśnie pokonanie… Tłoczyńskiego.
Panie Ignacy, w czasie swojej tenisowej kariery miał Pan okazję grać przeciwko słynnym „francuskim muszkieterom”…
– Tak, w roku 1931 na kortach Legii gościliśmy drużynę Racing Club Paryż, w której występował jeden ze słynnej czwórki — Henri Cochet. Ja niestety byłem wtedy w słabszej formie i przegrałem z nim. Pamiętam jednak wspaniały mecz Maksa Stolarowa z Cochetem. Grali pięć setów, w ostatniej partii Maks prowadził 5:4 i przy meczbolu zagrał piłkę w narożnik kortu. Sędzia liniowy wywołał aut. Publiczność zaczęła protestować, piłka była bowiem dobra. Wdziałem to ja, widział to także inny Francuz Benny Berthet. Piłka bez wątpienia była w linii. Mecz toczył się jednak dalej i wygrał go… Cochet.
Nie miałem okazji grać, ani widzieć w akcji Rene Lacosta. Grałem natomiast z Jeanem Borotrą. „Latający Bask” był bardzo szybki, często atakował przy siatce, grał widowiskowo, dysponował wspaniałym wolejem. Przegrałem z nim w Warszawie w 1934 roku, wygrałem dopiero, gdy Borotra był już nieco wolniejszy. To zimą 1952 roku w halowych mistrzostwach Wielkiej Brytanii, na kortach Queens Clubu. W drodze do finału pokonałem wtedy m.in. Tony’ego Mottrama. Decydującą rozgrywkę wyznaczono na godz. 14. Borotra – stary spryciarz – lubił wyprowadzać przeciwnika z równowagi, przez co był nielubiany wśród tenisistów. Więc i tym razem spóźnił się na finał. Był pewny sukcesu, lubił grać w hali, a dodatkowo mógł liczyć na doping publiczności, która uwielbiała jego popisy przy siatce. To był prawdziwy showman. W trakcie meczu grałem mu często na contre-pied i to przyniosło spodziewany efekt. Prowadziłem 2:1 w setach i 7:6 w czwartym. Wtedy zagrałem piłkę w okolice linii, ale sam nie potrafię powiedzieć, czy to był aut, czy dobra piłka. Sędzia uznał ją za dobrą, miałem więc meczbola. Borotra bardzo długo oglądał miejsce, w które trafiła piłka, kibice gwizdali, domagając się zmiany decyzji. Serwując więc piłkę meczową celowo zrobiłem podwójny błąd, aby Borotra nie mógł powiedzieć, że przegrał przez błąd sędziego. To spotkało się z aplauzem na widowni. A ja i tak wygrałam tego seta 10:8, no i cały mecz, po blisko trzech godzinach walki.
Na drugi dzień „Daily Exprees” zamieścił moje zdjęcie na tytułowej stronie z opisem tego wydarzenia. „Latający Bask” po tym meczu już nigdy nie zagrał w singlu, udzielał się już tylko w deblu. Mogę więc powiedzieć, że w pewnym sensie „wykończyłem” Jeana Borotrę. Nawiasem mówiąc w ówczesnych władzach tenisowych Borotra był szefem komisji Fair Play. Jednak chyba duma nie pozwoliła mu przyznać mi nagrody Fair Play za ten incydent, o którym tak głośno rozpisywała się wtedy prasa.
Stawał Pan również na korcie, oko w oko między innymi z Fredem Perrym, Gottfried von Crammem. Czy zechciałby Pan przypomnieć te pojedynki z ówczesnym gwiazdami światowego tenisa?
– Z olbrzymią przyjemnością. Z Fredem Perrym spotkałem się podczas meczu Pucharu Davisa z Wielką Brytanią. To był rok 1932, graliśmy na kortach Agrykoli. Anglik wchodził wtedy na tenisowy tron, który zajmował przez kilka lat (triumfował we wszystkich czterech turniejach Wielkiego Szlema – przyp. red.). Walczyłem wtedy jak tylko mogłem, lecz on okazał się lepszy (5:7, 6:8, 2:6 – przyp. red.). Później w swojej książce Perry wspominał o mnie jako dobrym graczu, co jest dla mnie wyróżnieniem. Na pocieszenie pozostał mi fakt, że zdobyłem wtedy pierwszy punkt dla Polski w meczach przeciwko Wielkiej Brytanii. Przegraliśmy wówczas 1:4, a honorowy punkt zdobyłem pokonując Harry’ego Lee.
Z Gottfriedem von Crammem spotkałem się natomiast w roku 1934, kiedy graliśmy z Rot-Weiss Club Berlin. Najpierw pokonałem młodego Henkela, a potem po zaciętym boju uległem 6:8, 6:8, 5:7 von Crammowi, który przez kolejne trzy lata (1935-1937) osiągał wimbledońskie finały i dwukrotnie wygrywał Roland Garros (1934 i 1936). To był też wielki gracz, wspaniały stylista. Gdy do władzy w Niemczech doszedł Hitler, zaczęły się jego kłopoty. Po pierwsze dlatego, że był arystokratą, po drugie był homoseksualistą (skazano go za to na 10 miesięcy więzienia – przyp. red.). W jego sprawie interweniował wielki miłośnik tenisa, król Szwecji Gustaw V. Von Cramm przetrwał na szczęście wojenną zawieruchę (był ranny na froncie wschodnim – przyp. red.) i występował na korcie jeszcze długie lata.
Skoro wspomniał Pan już postać króla Szwecji Gustawa V (1858 – 1950), proszę powiedzieć kilka słów o tej nietuzinkowej postaci, z którą miał Pan okazję zetknąć się osobiście.
– To był uroczy, starszy pan, który uwielbiał grać w tenisa. Król bardzo często przebywał na Riwierze Francuskiej i tam grał w turniejach w deblu lub mikście (m.in. z Suzanne Lenglen czy Jadwigą Jędrzejowską – przyp. red.). Oczywiście były to konkurencje handicapowe na przykład plus 30, minus 40 w gemie itp.
Wielokrotnie podczas pobytu na Riwierze miałem okazję i zaszczyt grać z królem. Podczas jednego z bankietów wydanych dla uczestników turnieju w Monte Carlo (turniej został rozegrany po raz pierwszy w roku 1897 – przyp. red.) nasz minister spraw zagranicznych, Józef Beck zaczął mnie przedstawiać królowi Szwecji. To go bardzo rozbawiło, gdyż w tym czasie znaliśmy się już dobrze z niejednego turnieju. Pamiętam też, jak podczas pobytu w Sztokholmie król zaproponował nam debla. Jego partnerem był Szwed Oesberg, ja grałem w parze z Ernestem Wittmannem. Graliśmy delikatnie, chcąc wygrać seta 8:6. Przy stanie po pięć przegraliśmy gema i zrobiło się 5:6. W tym momencie zamiast zmiany stron, król podszedł do siatki, aby podziękować nam po grze i oświadczył, że gra tylko tzw. krótkie sety. To był dla nas policzek, gdyż wynik miał pójść do prasy. Król jednak zorientował się w sytuacji i zaproponował rozegranie jeszcze jednego seta. Grając nieco bardziej serio wygraliśmy go z Ernestem 6:3 i wszyscy byli zadowoleni.
W roku 1934 rozegrał Pan pokazowy mecz — w opinii wielu fachowców — jednym z najlepszych tenisistów wszech czasów Williamem Tatem Tildenem, który trzykrotnie wygrał Wimbledon i siedmiokrotnie US Open, a razem triumfował w 138 turniejach.
– Ja także uważam, podobnie jak i Fred Perry, że Tilden w pełni zasługuje na miano najlepszego tenisisty w historii tej gry. Wszystkie uderzenia w jego wykonaniu były perfekcyjne. Potrafił grać bardzo silną płaską piłkę, by za moment zmienić zupełnie rytm i grać z rotacją lift, slajs. Jego skróty padały tuż za siatką i były martwe. Był bardzo wysoki (187 cm – przyp. red.) i , dysponował silnym płaskim serwisem. Potrafił jednak stosować najróżniejsze rodzaje rotacji przy serwisie. Takiego wspaniałego bekhendu jaki miał Tilden nie widziałem jeszcze u żadnego innego tenisisty. Każde uderzenie wykonywał z ogromną lekkością, na korcie był po prostu wszędzie, umiał zagrać wszystko.
Po wygraniu po raz trzeci Wimbledonu przeszedł na zawodowstwo. Z grupą zawodowych tenisistów tzw. Cyrkiem Tildena jeździł po świecie. W 1932 roku ów „cyrk” przyjechał do Warszawy. Ja musiałem dostać specjalną zgodę naszego związku na rozegranie meczu z Tildenem. Wielki Bill dotarł do stolicy w niedzielę rano, a już po południu grał ze mną. W obecności kompletu widzów, na trybunach kortu centralnego Legii, udało mi się urwać Amerykaninowi seta. Ostatecznie przegrałem 6:1, 1:6, 1:6, 3:6.
Tilden był nie tylko wielkim graczem, ale i osobowością. Posiadał coś jeszcze oprócz wspaniałego repertuaru uderzeń, co czyniło go wielkim. Miał charyzmę, którą zjednywał sobie publiczność, umiał nie tylko wygrywać, ale i z honorem znosić porażki. To w nim też ceniono, to też trzeba umieć. Po wojnie miał trochę kłopotów, był aresztowany w Stanach Zjednoczonych za homoseksualizm. Bez wątpienia była to jednak wielka postać światowego tenisa.
Gdyby można było tę postać przenieść w czasie i jakimś cudem William Tatum Tilden mógł zagrać mecz z Petem Samprasem (przypominam, że rozmowę odbyłem w 1997 roku – przyp. red.). Czy zechciałby pan pokusić się o wskazanie zwycięzcy w tym wyimaginowanym pojedynku?
– Hmm… To bardzo ciekawe. Bardzo lubię Peta Samprasa — jego tenis. Podoba mi się jego gra, bardzo dobry serwis, świetny wolej. Sampras to też tenisista kompletny, jednak czasami brakuje mu chyba waleczności, zdarzają mu się też kłopoty z kondycją. Myślę więc, że z takiej niecodziennej rywalizacji zwycięsko wyszedłby Tilden.
Pozostańmy przy tenisowych sławach. Miał Pan okazję oglądać w akcji tych najlepszych sprzed lat i tych, którzy wiodą prym dzisiaj (rozmowa miała miejsce w 1997 roku – przyp. red.). Proszę o wytypowanie Pana dziesiątki.
– Zrobię to z wielką przyjemnością. Pierwsze miejsce zdecydowanie dla Tildena, 2. Rod Laver, 3. Jack Kramer, 4. Pete Sampras, 5/6 — ex aequo Bjorn Borg i John McEnroe. Na marginesie dodam, że mecz finałowy Wimbledonu w 1980 roku, z udziałem tych dwóch graczy, uważam za pojedynek wszech czasów. Dalej: 7. Boris Becker, 8. Pancho Gonzales, 9. Ken Rosewall i 10. Ivan Lendl.
Czy mogę też prosić o, powiedzmy, pierwszą trójkę wśród najlepszych Pana zdaniem tenisistek świata?
– Czemu nie. Numer jeden — Maureen Conolly, 2. Martina Navratilova, 3. Steffi Graf.
Powróćmy jednak na krajowe podwórko. Okres tuż przed wybuchem II wojny światowej przyniósł nie tylko sukcesy indywidualne, ale i drużynowe.
– Tak, wtedy zarówno ja jak i Józef Hebda byliśmy w dobrej formie. Z reprezentacją Polski zdobyliśmy Puchar Europy Środkowej (nazywany także Mitropa Cup – przyp. red.). To były rozgrywki rozłożone w czasie na dwa lata. Wygraliśmy z Austrią, Jugosławią, Węgrami i Włochami. Zremisowaliśmy z Czechosłowacją i puchar był nasz. Warto wspomnieć, że w tym czasie wszystkie te kraje posiadały wybitnych graczy. Ja podczas tego pucharu wygrałem osiem z dziesięciu gier. To był wielki sukces polskiego tenisa. Niedosyt pozostał w Pucharze Davisa. W 1938 roku po rozgromieniu w Katowicach Danii 5:0, graliśmy z ekipą Włoch. To była silna drużyna z Georgio de Stefanim, Vanni Canapelem. Mecz rozgrywaliśmy w Mediolanie. Jak się potem okazało o końcowym sukcesie Włochów zadecydowała gra deblowa. Ja w parze z Czesławem Spychałą, z którym bardzo lubiłem grać, kontra Ferruccio Quintavalle i Valentino Taroni. W piątym secie tego dramatycznego meczu prowadziliśmy już 5:2, jednak z kortu zeszliśmy pokonani 5:7. W tenisie trzeba grać do ostatniej piłki.
Polski tenis przedwojenny znalazł się w europejskiej czołówce. Być może w następnych latach piąłby się jeszcze wyżej. Nadszedł jednak 1 wrzesień 1939 roku…
– Jak już wspomniałem, wojnę czuło się w powietrzu już w maju 1939 roku. Jej wybuch przerwał wiele sportowych karier, to był jednak dopiero początek wojennych nieszczęść. Już w 1939 roku wstąpiłem do Związku Walki Zbrojnej, późniejszej Armii Krajowej. Wraz ze mną znaleźli się tam między innymi Czesław Spychała, Bohdan Tomaszewski, Jerzy Gottschalk, mój brat – Ksawery. W ZWZ działał też Janusz Kusociński, z którym łączyła mnie przyjaźń jeszcze sprzed wojny. Razem bardzo często grywaliśmy w brydża. Ja pracowałem w prasie podziemnej. Kolportowałem biuletyn informacyjny drukowany w warszawskim ratuszu. Raz w tygodniu zabierałem cały nakład na ulicę Zielną, gdzie go dzielono i rozprowadzano dalej. W czasie transportu moimi łącznikami byli Tomaszewski i Gottschalk, a posługiwaliśmy się umówionymi znakami, aby uniknąć wpadki. Pewnego razu omal nie wpadłem w ręce niemieckiego patrolu. Zresztą nie raz byliśmy w poważnych opałach. Jednocześnie wraz z siostrami Jędrzejowskimi i Janusz Kusocińskim prowadziliśmy gospodę – kawiarnię „Pod Kogutem” przy ulicy Jasnej. Byliśmy kelnerami i ściągaliśmy sporą klientelę. „Pod Kogutem” zawsze była dostępna prasa podziemna. „Kusy” był jednak bardzo nieostrożny i czytał ją ostentacyjnie naprzeciw drzwi wejściowych. Pewnego razu nie przyszedł do pracy. Okazało się, że został aresztowany w bramie swojego domu, nikogo jednak nie wydał. Potem poszedłem do jego mieszkania sprawdzić, czy nie zostały tam jakieś ważne dokumenty. Na szczęście gestapo nie obstawiło mieszkania i uniknąłem wtedy aresztowania.
W czasie Powstania Warszawskiego znalazłem się w Śródmieściu. Mój brat Ksawery z Czesiem Spychałą byli na innym odcinku. W pierwszych dniach podczas bombardowania szpitala polowego zostałem ranny. Ocalałem cudem, miałem poważną ranę nogi, blizna widoczna jest do dziś i zadraśniętą głowę. Po dwóch miesiącach walk, musieliśmy się poddać. Wraz z Czesławem Spychałą dostaliśmy się do niewoli i bez butów, w cywilnych ubraniach trafiliśmy do obozu jenieckiego koło Salzburga. To był wielki obóz, wśród jeńców byli Francuzi, Anglicy, Rosjanie, Nowozelandczycy i Polacy z armii francuskiej. Polaków obawiano się zresztą szczególnie, gdyż nie pozwalano nam chodzić na obiady, tylko nam je donoszono.
Wśród jeńców francuskich był trener tenisa, który widział mnie w Paryżu w 1939 roku na kortach Rolanda Garrosa, a tutaj rozpoznał. Zaproponował mi mecz i choć nie grałem przez bardzo długi czas, zgodziłem się. Aby jednak dostać się do francuskich baraków trzeba było sporo ryzykować. Musiałem przebierać się, to w mundur angielski, potem francuski, przedzierać się przez wyciętą w drutach kolczastych furtkę. Gdy dostałem się do Francuzów, trudno mi było uwierzyć w to co zobaczyłem. Kort z czarnej ubitej ziemi z wymalowanymi liniami, krzesło sędziowskie, a wokół kortu kilkuset widzów – jeńców! Dostałem szorty, buty i rakietę, sędzia zapowiedział, że wystąpi „Champion de Pologne Ignacy Tloczynski”. Grałem całkiem nieźle, jak na tak długą przerwę, lecz przegrałem w pięciu setach. Umówiliśmy się na rewanż, ale już w następną niedzielę rozegraliśmy debla.
W maju 1945 roku wyzwoliła nas 3. Armia generała George’a Pattona. Wraz z Czesławem Spychałą i Antonim Smordowskim postanowiliśmy pojechać do Włoch. Wiedzieliśmy już co się dzieje w kraju. Dotarliśmy do Macaraty, do dowództwa II Korpusu generała Andersa. Stacjonowaliśmy tam do roku 1946, a potem, jak już wspomniałem, pojechaliśmy na Wimbledon. Dodam przy okazji, że sam generał Anders grywał w tenisa, pamiętam jego pokazówkę w Watford. Podobnie zresztą jak generał Kazimierz Sosnkowski, który był częstym gościem na kortach Legii.
Tak minął najtrudniejszy czas wojny. Wojny, która przerwała i zabrała wiele lat z mojej kariery. Wojny, która rozłączyła mnie z Ojczyzną.
W 1946 roku przybył Pan do Wielkiej Brytanii, rozpoczął się nowy etap w pańskim życiu – czas emigracji…
– W tym okresie bardzo wiele startowałem. Po Wimbledonie wyjechałem na turniej do Nicei i wygrałem go, powtarzając sukces z 1933 roku. Następnie wróciłem do Anglii i zwyciężyłem w finale turnieju w Cromer koło Norfolk, bijąc mistrza Wielkiej Brytanii – Harpera. Wśród widzów było wielu polskich lotników z Dywizjonu 303, który tam stacjonował. Do kraju nie można było wracać. Dowiedzieliśmy się, iż generał Stanisław Skalski, który miał na koncie 22 zestrzelenia, pojechał do Polski i został aresztowany (przez władze stalinowskie oskarżony o zdradę i skazany na karę śmierci, po czym wyrok zamieniono na dożywocie. Został zrehabilitowany w 1956 – przyp. red.).
Grałem więc nadal na Wyspach. Dwukrotnie w 1947 i 1948 byłem finalistą mistrzostw Wielkiej Brytanii na kortach ziemnych w Bournemouth. Dwa razy przegrywałem z reprezentantem Republiki Południowej Afryki, Erickiem Sturgessem – finalistą Roland Garros i US Open. W latach 1946-47 zwyciężałem w Mistrzostwach Północnej Anglii w Scarborough. Dwukrotnie byłem mistrzem Anglii Południowej w Eastbourne. Za trzecim razem w finale pokonał mnie Czesiu Spychała, broniąc wcześniej meczbola! W tym okresie rywalizowaliśmy ze Spychałą na różnych turniejach w singlu, a razem tworzyliśmy parę deblową. W Surrey wygrałem z nim na ziemi, a przegrałem na trawie. W mistrzostwach Walii uległem w finale Czesiowi, ale na trawie. Na kortach ziemnych Spychała nie pokonał mnie ani razu. W tym okresie biliśmy wielu zawodników, wśród nich najlepszego Brytyjczyka – Tony’ego Mottrama. W latach 1950-52 zdobywałem jeszcze mistrzostwo Szkocji i trzykrotnie wygrałem wewnętrzny turniej Queens Clubu.
W roku 1947 w rozgrywkach Pucharu Davisa Polska wylosowała Wielką Brytanię. Mecz był rozgrywany w Warszawie. Pan nie przyjechał na to spotkanie…
– Anglicy obawiali się, że gdy zagram w tym meczu to mogą przegrać, gdyż wygrywałem z ich najlepszym tenisistą – Mottramem. Dziennikarze ciągle pytali mnie, czy przyjadę. Attache polskiej ambasady obserwował moje mecze, potem zapewniał mnie, że wszystko się załatwi i też namawiał mnie do powrotu do Polski. Ja sam nie mogłem decydować, byłem wojskowym i tylko moi zwierzchnicy mogli podjąć decyzję. Sam pytałem o warunki wyjazdu w dowództwie angielskim. Brytyjczycy zapewniali mi pozwolenie na wyjazd, opiekę ich ambasadora w Warszawie, ale tego, że wrócę cały i zdrowy nie mogli mi zagwarantować. Pytałem też generała Andersa, poprzez oficera łącznikowego – majora Ludwika Łubieńskiego, co sądzi na ten temat. Generał obawiał się o moje bezpieczeństwo i nie chciał, abym leciał do Warszawy. Prasa w Polsce zmieszała mnie po tym z błotem, ale takie to były czasy.
Grałem więc nadal, wygrywając przeszło 30 turniejów, między innymi mistrzostwa Irlandii Północnej. Należałem także do Międzynarodowego Związku Tenisistów i grywałem z najlepszymi jeżdżąc po Europie. W 1953 roku osiągnąłem jeszcze trzecią rundę Wimbledonu, a po zakończeniu kariery w 1954 roku zostałem członkiem wimbledońskiego klubu.
W jaki sposób znalazł się Pan w Edynburgu?
– No cóż, po wyjściu z wojska trzeba było się czymś zająć. W 1955 roku dostałem propozycję posady trenera w Edynburgu, którą przyjąłem. Zanim jednak osiadłem w Szkocji, przez pół roku przebywałem w Indiach, gdzie wcześniej grałem w kilku turniejach. Pokonałem tam mojego serdecznego przyjaciela – Brazylijczyka Armando Vieirę oraz mistrza Indii – Ghauss Mohammadem, z którym przegrałem w Wimbledonie w 1939 roku.
Potem zacząłem pracę w Edynburgu w klubie Craiglockhart, gdzie byłem szkoleniowcem do początku lat dziewięćdziesiątych. Przez długi czas graliśmy tutaj na kortach trawiastych. Niestety, tłumacząc to zbyt szybką grą, bez długich wymian, zmieniono nawierzchnię kortów na zielono-szary clay. Wygląda to teraz paskudnie, a i dobrych graczy z tego powodu nie przybywa.
W swojej pracy trenerskiej wychował Pan kilku dobrych graczy…
– Udało mi się dochować trójki wimbledońskich graczy: John Clifton, który grał także w daviscupowej reprezentacji Wielkiej Brytanii. Joyce Hume była ośmiokrotną mistrzynią Szkocji, pod różnymi nazwiskami, gdyż cztery razy wychodziła za mąż. Suzi Mair zwyciężyła w mistrzostwach Wielkiej Brytanii w hali i na trawie jako juniorka, ale szybko zrezygnowała. Równie obiecująca była młodsza siostra Suzi, która była moją najlepszą podopieczną, numer jeden w Szkocji, ale po wyjeździe do Anglii przepadła na dobre.
Jak ocenia Pan obecną kondycję brytyjskiego tenisa?
– Jeśli chodzi o juniorów, to w Szkocji jest teraz kilku obiecujących graczy. Podobnie jednak było już wiele razy w Anglii i Szkocji. Potem ci obiecujący przepadali bez śladu. Nie wiem czy za dużo od nich wymagano? Poza tym wszyscy myślą, że jak wyjadą za granicę to zaraz staną się wielcy. Dwaj najlepsi, Henman i Rusedski, opierają swoją grę na silnym serwisie, a gdy to ich zawodzi – przegrywają. Mają dobrze opanowany wolej, zwłaszcza Henman, gdyż wychowali się na szybkich nawierzchniach. Na trawie więc idzie im całkiem dobrze. Gorzej jest na cegle, treningi nie pomagają. Na ziemnych kortach trzeba się urodzić, aby każde uderzenie opanować doskonale. Tzw. przyzwyczajanie się do nawierzchni takich czy innych przez tydzień, czy miesiąc, nic nie da. Pewne rzeczy, uderzenia, są już wyuczone. My w Polsce urodziliśmy się na cegle i na tej nawierzchni graliśmy najlepiej. Na trawie szło nam znacznie gorzej, trzeba było wielu lat, aby nauczyć się na niej grać, ale to już nie to samo.
Z uwagą śledzi Pan losy polskich tenisistek, o których ostatnio nieco głośniej. Co Pan sądzi o ich grze?
– Po raz pierwszy obserwowałem Magdalenę Grzybowską w meczu przeciwko Venus Williams na tegorocznym Wimbledonie. Wcześniej znałem tylko suche wyniki prasowe naszych dziewcząt i bardzo smuciły mnie porażki, jakich doznawały. Rezultaty 1:6, 0:6 pokazywały, że nie nawiązywały w ogóle walki z przeciwniczkami. W tenisie nie wolno odpuszczać, trzeba być twardym, to jest twarda gra. W meczu z Williams Grzybowska mi zaimponowała, podkreślali to także komentatorzy BBC. Dziewczyna ma dobry forhend, bekhend, niezły wolej. Powinna jednak znacznie lepiej serwować przy jej wzroście. Bardzo ważna jest psychika, tak samo jak technika, o tym trzeba pamiętać. Można więc oczekiwać, że będzie reprezentowała klasę, może nie światową najwyższą, ale dobry poziom międzynarodowy. W tej chwili ma dobry prognostyk – pokonanie Williams – to dobra reklama, ale jeden wynik to nie wszystko, trzeba grać i zwyciężać. Aleksandry Olszy niestety nie miałem okazji oglądać w akcji.
Jak widzi pan tenis dzisiejszy (był rok 1997 – przyp. red.), na tle tego sprzed kilkudziesięciu lat?
– Smutne dzisiaj jest to, że tenisiści nie są już tak długowieczni jak kiedyś. Dziś gracze mający 28-29 lat kończą się. Wpływa na to wiele spraw. Duże szkody robią sobie tenisiści grający ciągle topspinem, jako podstawowym uderzeniem. Topspin jest niebezpieczny dla bioder, kręgosłupa, łokcia i nadgarstka. Bardzo męczy, a potem musimy słuchać stękania na korcie. Za mało gra się, jak ja to nazywam – klasycznego tenisa, piłkę trzeba uderzać szybko, silnie i głęboko. Topspiny trzeba stosować, ale od czasu do czasu. Ci współcześni przykład wzięli z Borga, ale on też potrafił grać mocną piłkę. Topspin był już jednak wykorzystywany przed wojną. Grał nim na przykład Lee, z którym spotkałem się w Pucharze Davisa. Wygrałem wtedy w czterech setach, po ponad trzech godzinach gry, gdy piłka przelatywała nad siatką po 60-70 razy.
Innym powodem, dla którego zawodnicy nie są już tak długowieczni jak kiedyś, jest zbyt duża liczba startów i treningów. Organizm człowieka tego nie wytrzymuje. Kiedy ja zagrałem 15 turniejów rocznie, to był to mój rekord. Gdy miałem mecz po południu, trenowałem pół godziny po śniadaniu, jeśli nie grałem, to mój trening ograniczał się do około dwóch godzin dziennie.
Panie Ignacy, pańska dzisiejsza kondycja jest imponująca. Czy ma Pan na to jakąś receptę?
– Ha, ha, dziękuję. To fakt, na zdrowie nie narzekam. Jak do tej pory nie potrzebuję ani okularów, ani laski, ani żadnych lekarstw. Zimą złapała mnie tylko grypa, ale nie ma już po niej śladu. Recepta? Chyba takiej nie ma. Choć przyznaję, że zawsze dużą wagę przywiązywałem do jedzenia. Zwłaszcza tutaj na Wyspach, gdzie w modzie jest niezdrowy fast food, a na śniadanie ludzie jedzą, o zgrozo, kawę lub czekoladę. Ja lubię zjeść tak jak w Polsce, jakieś mięso, od czasu do czasu schabowy, do tego dużo warzyw i mało rzeczy z puszki. Nie pogardzę również lampką białego, wytrawnego wina. Raz w tygodniu, gdy spotykam się w klubie ze znajomymi, wypijam kufel piwa do obiadu. Muszę też dodać, że nigdy nie paliłem i do tej pory jestem kawalerem. Dziś mieszkam tylko z moim kotem – Pusy, który przybłąkał się kilka lat temu w klubie. Wychodzę już znacznie mniej niż kiedyś, teraz oglądam więcej telewizji, zwłaszcza sport.
Mieszka Pan ponad pół wieku za granicą. Pańska polszczyzna jest nadal nienaganna i płynna. Czy często ma Pan okazję używać w Edynburgu języka polskiego?
– Wręcz przeciwnie – bardzo rzadko. W Edynburgu żyje około 300 Polaków, jednak do naszego klubu jest daleko. Spotykam się z nimi w kaplicy, podczas świąt Bożego Narodzenia i Wielkanocy. Z Londynu otrzymuję Dziennik Polski, wydawany po polsku i to właściwie mój jedyny kontakt z językiem ojczystym. Poza tym mam szkockiego kota, więc nawet do niego muszę mówić po angielsku.
Panie Ignacy, pozostaje mi tylko zaprosić Pana do przyjazdu do Polski…
– Hm, myślę, że jestem już na to za stary. 86 lat to już nie wiek na podróże. Poza tym do załatwienia byłoby wiele formalności, bo w tej chwili nie mam ani paszportu brytyjskiego, ani polskiego.
Mimo to zapraszam do rodzinnego Poznania, życzę dużo zdrowia i serdecznie dziękuję za gościnę i rozmowę.
Rozmawiał PAWEŁ PLUTA
Wywiad ukazał się w 1997 roku w czasopiśmie TENIS