Z Waldemarem Machmarem – koncertmistrzem symfonicznej Narodowej Orkiestry Kraju Basków z siedzibą w San Sebastian w Hiszpanii, miłośnikiem gry w padla rozmawia Marcin J. Januszkiewicz.
Ci, którzy Pana dobrze znają, powiadają, że bez kilku wizyt na kortach w tygodniu trudno Panu usiedzieć w domu…
– Coś w tym jest. Przy czym należy zaznaczyć, że nie odwiedzam kortów tenisowych, ale specjalne korty do gra w padla, bo tę właśnie dyscyplinę od dłuższego czasu uprawiam. Jej popularność w Hiszpanii jest ogromna i ustępuje tu wyłącznie piłce nożnej. W całym kraju działa prawie dwa i pół tysiąca klubów zrzeszających ponad siedemdziesiąt tysięcy ludzi grających w padla na różnym poziomie. To w Hiszpanii zorganizowano pierwszy cykl zawodowych rozgrywek – Padel Pro Tour, przeistoczony kilka lat temu w rozgrywane do dziś turnieje World Padel Series. Bez obawy o przesadę mogę powiedzieć, że w San Sebastian, w którym od ponad trzydziestu lat mieszkam, na każdym kroku spotkać można kogoś podążającego na korty z rakietą do padla.
Jak zaczęła się Pana przygoda ze sportem?
– Zamiłowanie do uprawiania różnych dyscyplin sportowych mam od dzieciństwa. Podobnie jak wielu moich rówieśników namiętnie grałem w piłkę nożną w szkolnych latach i w czasie studiów w Akademii Muzycznej w Poznaniu, a nawet po ich zakończeniu, kiedy zasiadłem już za pulpitem koncertmistrza w kameralnej orkiestrze Agnieszki Duczmal, znanej dziś jako Orkiestra Amadeus. Zresztą i dzisiaj, kiedy co jakiś czas wpadam do Polski, zdarza mi się od czasu do czasu umówić na piłkę z kolegami z tamtej orkiestry i z uczelni. Ale, odkąd pamiętam, najmocniej ciągnęło mnie do tak zwanych sportów rakietowych. Od dziecka przy każdej okazji z zapałem grałem w ping-ponga. Pierwszy kort, na który wkroczyłem z rakietą większą od tej do ping-ponga, był urządzony na podwórku naszej poznańskiej kamienicy. Było to boisko do gry w kometkę lub – jak kto woli – do badmintona, zaaranżowane własnym sumptem przez grupkę młodych zapaleńców z sąsiedztwa. Z uznaniem wspominam, jak nieliczni wówczas właściciele samochodów parkujący na tym podwórku, widząc rozciągniętą siatkę, z respektem dla naszego zapału do gry zostawiali swoje auta na ulicy. A zapał był tak wielki, że wraz z jednym z podwórkowych kolegów zaczęliśmy uprawiać badminton w sportowym klubie. Z tym że ja – jako uczeń kolejnych szkół muzycznych – nieco krócej niż on, bo edukacja muzyczna była bardzo wymagająca i nie znosiła kompromisów z innymi zajęciami.
![Waldemar Machmar na korcie do padla.](https://tenismagazyn.pl/wp-content/uploads/2023/07/Waldemar-Machmar-2-1000.jpg)
A do tenisa Pana wtedy nie ciągnęło?
– Oczywiście, że ciągnęło. Ale ciężar rakiety tenisowej, o wiele większy niż tych do tenisa stołowego lub badmintona, nie sprzyjał łączeniu przez dzieciaka, a później młodzieńca, nauki i doskonalenia gry na skrzypcach z uprawianiem tego sportu, nawet na tym moim, amatorskim poziomie.
Od ponad trzydziestu lat pracuje Pan w San Sebastian. Czy, jadąc tam, zabrał Pan ze sobą również zapał do posługiwania się rakietą do gry?
– Oczywiście! I tuż po przyjeździe do Hiszpanii zauważyłem, że sporty rakietowe są tu niezwykle popularne, co bardzo mnie ucieszyło. Już podczas pierwszych spacerów po plażach San Sebastian, co krok napotykałem ludzi, którzy z zacięciem oddawali się odbijaniu między sobą wolejem piłki tenisowej przy pomocy rakiet podobnych do pingpongowych, tyle że znacznie większych. Najbardziej wprawieni potrafili w ten sposób utrzymywać piłkę w powietrzu nawet przez kilka minut. Szybko dowiedziałem się, że osobliwą i niemal wyłączną specjalnością Kraju Basków jest pelota – sport polegający na naprzemiennym odbijaniu przez graczy o ścianę kortu twardej skórzanej piłki. Służą do tego specjalne rakiety o kształcie podłużnej łyżki wykonanej z wikliny. Ale jest i taka odmiana peloty, w której zawodnicy tę piłkę uderzają wnętrzem gołej dłoni, czasem tylko zabezpieczonej plastrami. Po kilku latach uprawiania tego sportu skóra spodu dłoni zawodników staje się twarda jak deska i odporna na ból. Prędkość, z jaką leci piłka do peloty, potrafi sięgać trzystu kilometrów na godzinę, jest to więc sport nawet dość niebezpieczny. Gra rozpowszechniona jest w całym Kraju Basków i nawet w bardzo małych miejscowościach natrafić można na frontón, czyli kort do gry w pelotę. Jest ona nieco podobna do squasha, więc nic dziwnego w tym, że i on na północy Hiszpanii jest niezwykle popularny. I to właśnie squash szczególnie mi się spodobał, więc zacząłem uprawiać dość intensywnie tę niemal zupełnie nieznaną wówczas w Polsce dyscyplinę. Choć nie zerwałem również kontaktu z badmintonem, bo kiedy na kilka lat przeprowadziłem się na francuską stronę Kraju Basków, natrafiłem tam – dość przypadkowo – na całkiem profesjonalny klub badmintonowy, świetnie wyposażony, z graczami o dużych umiejętnościach, w którym to klubie systematycznie trenowałem.
Podczas urlopów spędzanych w kraju, w squasha Pan raczej wtedy nie pograł…
– Na początku rzeczywiście tak było. Ale już po pięciu latach od mojego wyjazdu do Hiszpanii, a więc w 1994 roku pojawiły się w Polsce pierwsze obiekty do gry w squasha, w tym również w moim rodzinnym Poznaniu, i od tego czasu, ustawiwszy się w kolejce chętnych do grania, można było zaspokoić potrzebę kontaktu z tym sportem. Pamiętam, że to właśnie w Poznaniu jakiś czas później zorganizowano pierwsze w historii indywidualne mistrzostwa Polski w squashu.
A jak, kiedy i gdzie rozpoczął się Pana hiszpański flirt z padlem?
– Zacznę od tego, że na początku tego wieku w Hiszpanii rozpoczął się prawdziwy boom na tę dyscyplinę sportu, którą trzydzieści lat wcześniej sprowadził tu z Meksyku niejaki Alfonso Hohenhole-Langenburg. Ten – posługujący się tytułem książęcym obrotny biznesmen, o niemieckich po ojcu i baskijskich po matce korzeniach – wybudował obok swego hotelu w Marbelli w prowincji Malaga pierwsze dwa korty i założył pierwszy klub padla. Był to prawdopodobnie również pierwszy klub padla w Europie. Gwałtowny rozwój padla na początku tego stulecia, o którym wspomniałem, można było obserwować również w Kraju Basków. To się wręcz rzucało w oczy: na każdym kroku powstawały nowe korty, także u nas w San Sebastian. Jakieś dziesięć lat temu mój kolega z orkiestry, również skrzypek, rodowity Bask – Jose Ignacio Aizpiri, znający mój zapał do gry w squasha i badmintona, zaprosił mnie w charakterze swego deblowego partnera na kort do padla. Bardzo mi się to spodobało i już po pierwszym meczu wiedziałem, że to coś dla mnie. Walory tej dyscypliny – z perspektywy mojego wieku i uprawianego zawodu były oczywiste. Gra się w cztery osoby w ograniczonej ścianami – które „uczestniczą w grze” – przestrzeni, a powierzchnia boiska jest dwa razy mniejsza niż kortu tenisowego, więc jest to sport znacznie mniej fizycznie wyczerpujący niż tenis. A to pozwala uprawiać go niemal każdemu, niezależnie od płci i wieku. Na kortach, na których gram, widuję małe dzieci i osiemdziesięciolatków. Mówimy oczywiście o amatorach, bo w wydaniu profesjonalnym ta gra wymaga od zawodników nie mniejszej kondycji niż inne zawodowo uprawiane dyscypliny.
A co z kosztami uprawiania padla w Hiszpanii?
– Jestem pewien, że do ogromnej popularności gry w padla w Hiszpanii przyczynia się w jakimś stopniu, poza ogólną dostępnością boisk, również to, że porównaniu z tenisem jest ona tańsza, bo koszt wynajęcia kortu dzieli się zawsze przez cztery, a nie dwie osoby. Weekendowa cena na kortach, na których my grywamy, to czterdzieści euro za półtorej godziny gry, więc każdy z nas płaci zaledwie dziesięć euro, a w dni powszednie jest jeszcze taniej – siedem do ośmiu euro. O tym, jak wielu ludzi garnie się tu do gry w padla, świadczy to, że korty, których jest mnóstwo, trzeba rezerwować z dwu- lub trzydniowym wyprzedzeniem.
Czy poza Panem i partnerem deblowym również inni muzycy z orkiestry garną się do gry?
– O tak, i to nawet wielu. Choć muszę nieskromnie dodać, że należę do liczącej cztery, a może sześć osób grupy muzyków, którzy przewyższają poziomem gry pozostałych kilkunastu orkiestrowych entuzjastów padla i tylko w tej wąskiej grupie toczymy między sobą rywalizację na korcie.
Uprawianie każdego sportu może prowadzić do większych lub mniejszych kontuzji. A przecież sprawność rąk jest niezbędna każdemu wirtuozowi. Czy nie towarzyszy Panu obawa, że intensywna gra w padla może tej sprawności pozbawić?
– Od piątego roku życia uprawiam różne sporty i – jak dotąd – nie zaliczyłem żadnej kontuzji, która utrudniłaby mi grę na skrzypcach. Nie wymachuję przecież rakietą całymi dniami, tylko kilka razy w tygodniu po półtorej godziny. Warto przy tym zauważyć, że częsta dolegliwość towarzysząca sportom rakietowym, którą jest tak zwany „łokieć tenisisty”, występuje również u skrzypków i to wyłącznie z powodu forsownego uprawiania tego zawodu. Równie więc dobrze wystąpienia tej kontuzji mógłbym się bać chwytając codziennie przez kilkadziesiąt lat za smyczek.
Czy zdarza się Panu zagrać w padla podczas urlopowych wizyt w Polsce?
– Od ubiegłego roku w moim rodzinnym Poznaniu jest to niemożliwe. Kolejne korty znajdują się w odległych o sto pięćdziesiąt kilometrów Lubniewicach, nieco dalsze w Szczecinie, inne w Łodzi. Szukając możliwości wypadu na korty do padla doliczyłem się w całej Polsce zaledwie niespełna trzydziestu ośrodków, oferujących możliwość gry. Swego czasu nawiązałem kontakt z warszawskimi działaczami Polskiej Federacji Padla, odwiedziłem tamtejsze korty i na własnej skórze przekonałem się, że tamtejsi zawodnicy prezentują znakomity poziom umiejętności. W październiku 2021 roku w baskijskim Bilbao reprezentanci Polski zdobyli brązowy medal Mistrzostw Europy, a nieco później bez problemów zakwalifikowali się do elitarnych rozgrywek World Padel Championship w Katarze. Obserwując zapał kolegów z Polskiej Federacji Padla do rozwijania tego sportu w całym kraju, jestem pewien, że uruchomienie kortów w moim Poznaniu jest tylko kwestią czasu, więc również z tego powodu cieszę się z zaplanowanego w najbliższych latach powrotu na stałe do Polski.