Tenis jest uczciwy, a polityka bardziej skomplikowana

Z prof. Tomaszem Grodzkim, chirurgiem klatki piersiowej i transplantologiem, marszałkiem Senatu RP o spotkaniu z Björnem Borgiem, sportowym życiu, kobietach i o tym jak ma się tenis do polityki rozmawia Kamilla Placko-Wozińska

Podobno jest Pan świetnym tenisistą. Senator Władysław Komarnicki przyznał nam się, że raz z Panem wygrał, ale odniósł też cztery porażki…

– Wygrał, choć akurat wtedy miałem kontuzję barku…ale zwycięstwo jest zwycięstwem . Nigdy nie grałem zawodowo w tenisa, ale bardzo lubię. Nawet wczoraj o 21. udało mi się pograć z panią Katarzyną, która jest aplikantką prawniczą, trenerką, a kiedyś jako juniorka startowała w Australian Open. Rozegraliśmy ładny sparing.

Tak późno z powodu obowiązków marszałka?

– To jedno, a drugie, że dopiero wtedy był wolny kort. Mamy teraz prawdziwą „Świątkomanię” i niech trwa jak najdłużej.

A kiedy Pan zaczął grać w tenisa?

– Mój ojciec wyznawał zasadę, że chłopcom głupoty nie lęgną się w głowie, gdy zajmują się sportem. Zachęcał mnie więc do uprawiania wszelkich dyscyplin. Trenowałem chyba wszystko co było w tamtych czasach możliwe, oprócz sportów walki, a więc piłkę nożną, ręczną, siatkówkę, ping-ponga… A że był to czas sukcesów Wojciecha Fibaka już na początku liceum zacząłem chodzić na bardzo piękne korty w Szczecinie.

Gdy byłem w trzeciej klasie LO, w 1976 roku, w czasach głębokiego komunizmu nieco zluzowanego przez Gierka, zorganizowaliśmy wymianę z uczniami w Anglii. Oni przyjechali do Polski, my pojechaliśmy do nich. Wówczas wejściówka na korty Wimbledonu kosztowała funta, udaliśmy się tam z koleżankami i kolegami.

Wimbledon wyglądał zupełnie inaczej niż dzisiaj. Słynna kafeteria gdzie serwują tradycyjne Strawberries & Cream, czyli truskawki ze śmietaną była wspólna dla zawodników i widzów. Tylko dyskretne tabliczki przypominały by nie zakłócać spokoju tenisistom, nie nagabywać ich prośbami o autografy. Po raz pierwszy w owym 1976 Wimbledon wygrał legendarny Björn Borg, którego spotkaliśmy w kawiarni. Siedział przy sąsiednim stoliku i to on nas zaczepił. Pytał skąd jesteśmy, co robimy. Wtedy na Wimbledonie Wojciech Fibak grał z Tomem Okkerem w deblu, też poszliśmy kibicować .

Po latach zabrałem córkę na „współczesny” Wimbledon, ale to już była zupełnie inna atmosfera niż to niesamowite przeżycie z 1976 roku.

Po takim przeżyciu nie chciał Pan zostać zawodowym tenisistą?

– Nieskromnie to może zabrzmi, ale jak mówili niektórzy miałem odrobinę talentu do tenisa, wszystko mi przychodziło naturalnie. Wybrałem jednak medycynę i nigdy nie zajmowałem się tenisem profesjonalnie. Natomiast gdy tylko mogę, to zawsze chętnie gram amatorsko.

Wśród lekarzy tenis jest bardzo popularny, często organizują turnieje. Startował Pan kiedyś?

– O tak, raz nawet wygrałem mistrzostwa Szczecina, ale trzeba uczciwie powiedzieć, że tylko dlatego, że nasi dwaj koledzy – dr Roman Kostyrka i dr Andrzej Chendyński, którzy zanim zostali lekarzami zajmowali się tenisem profesjonalnie, akurat nie startowali.

A jak jest z tenisem w Senacie?

– Jest paru dobrych graczy, włączając w to senatora Komarnickiego, który jest szybki, gra niezwykle trudny, „kąśliwy” tenis i żeby znaleźć na niego sposób, trzeba się trochę postarać.

Miał Pan kiedyś przeciwnika z PiS-u?

– Nie, z żadnym posłem ani senatorem z PiSu jeszcze nie grałem. Słyszałem, że dobrze gra senator Grzegorz Czelej, ale jak na razie o tenisie tylko rozmawialiśmy. W czasach pandemii, gdy wielu senatorów zdalnie uczestniczy w obradach, to trudne. Zresztą teraz, gdy jestem marszałkiem, gram mniej niż w poprzedniej kadencji. Ale gdy tylko mogę, sięgam po rakietę. Najczęściej gdy jestem w Szczecinie, zwykle w niedzielne wieczory gram sparingi z moim trenerem.

Czy tenis, a może szerzej – sport pomaga w życiu?

– Każdy sport uczy szlachetnej rywalizacji, szacunku dla przeciwnika, pewnej taktyki, tego, że nawet jeśli ktoś jest faworytem nie zawsze musi wygrać. Tenis to jest jedyna taka gra, gdzie staje naprzeciwko siebie tylko dwóch zawodników na relatywnie dużym polu. Taktyka jest tu niezmiernie ważna, umiejętność ruchu scenicznego, „czytania gry”. To Federer powiedział, że nie wie skąd mu się to bierze, czy to dziedziczne, czy może intuicja, ale on gdy widzi jak przeciwnik składa się do uderzenia, wie gdzie poleci piłka.

A w polityce też tak można wiedzieć?

– O nie, tenis jest uczciwy – out to out, punkt to punkt. Ludzie nieuczciwi nie mają czego w tenisie szukać. Polityka jest znacznie bardziej skomplikowana.

Od chłopięcych lat zajmował się Pan sportem, różnymi dyscyplinami, a przy tym był najlepszym uczniem w liceum, prymusem na studiach. Jak Pan znajdował i znajduje na to czas?

– Mój wspomniany już ojciec, chirurg, uważał, że młody człowiek powinien zajmować się sportem, bo to uczy pokory, tego, że nie zawsze można wygrywać, no i oczywiście sprzyja tężyźnie fizycznej. Miałem więc w domu wsparcie. Na szczęście nauka przychodziła mi łatwo, więc mogłem się zajmować każdym sportem, jaki tylko był dostępny.

I tak mi zostało. Także w dorosłym życiu dużo na przykład grałem w piłkę nożną. Mieliśmy w Szczecinie ligę międzyszpitalną, a na moim dyrektorskim biurku stała statuetka za jej wygranie… Teraz został mi głównie tenis i narciarstwo.

Coś z tej piłki nożnej jednak też zostało, jest Pan ambasadorem Pogoni Szczecin…

– Tytuł ten noszę z dumą i honorem. Na Pogoń chodzę już dokładnie 55 lat (gdy miałem siedem ojciec pierwszy raz zabrał mnie na mecz), niezależnie czy gra w ekstraklasie czy w czwartej lidze, jak to się zdarzało. Zawsze kiedy tylko mogę i jestem w Szczecinie chodzę na mecze. I czekam na ten pierwszy tytuł mistrzowski, którego Pogoń dotąd nie miała, choć była kilka razy wicemistrzem. Ale liczę, że teraz, gdy ukończymy nowy stadion, to się stanie.

Kilkakrotnie w naszej rozmowie wspomniał Pan o ojcu i jego wpływie na Pańskie sportowe pasje. A jakim Pan jest tatą i… dziadkiem? Udało się przekazać te „sportowe geny”?

– Tak, obie córki grają trochę w tenisa i znakomicie jeżdżą na nartach. Wnuczki też staramy się wychowywać w duchu sportowym. Szczególnie jedna jest zapaloną piłkarką. Oczywiście na poziomie zabawowym, bo ma cztery lata…

Żona, córki, wnuczki – same kobiety wokół Pana…

– … na razie, córki twierdzą, że to nie koniec.

Jak panie w rodzinie zareagowały na słowa z Pańskiego orędzia przy okazji protestów kobiet, że „kobiety sprawiają, że nasze życie toczy się harmonijnie i gładko…”? Była bura?

– Nie, wręcz przeciwnie. Nie tylko u mnie w rodzinie, większość pań odniosła się bardzo pozytywnie do moich słów, że wreszcie ktoś zauważył, co na co dzień robią i takie były moje intencje.

Ja się oparłem na doświadczeniach islandzkich, gdy przez jeden dzień w 1975 roku kobiety odstąpiły od pracy i domowych obowiązków, poszły sobie na kawę, czy do koleżanki. I co się okazało? Zawaliło się wszystko, nie działały szkoły, banki, wiele sklepów, biur, łącza telefoniczne, a faceci wykupili parówki, bo to jedyne co im przyszło do głowy i co umieli dzieciom zrobić na śniadanie. Nagle się okazało, że coś, co się do tej pory wydawało, że dzieje się samoistnie, robią kobiety. I właśnie to chciałem pokazać.

Zostałem wychowany w szacunku dla kobiet i moja wypowiedź miała być tego wyrazem. A wracając do Islandek – ten jednodniowy strajk pokazał co się stanie, gdy zbuntują się kobiety. To chyba otrzeźwiło mężczyzn. Kilka lat później Islandia była pierwszym krajem na świecie, który miał kobietę prezydenta…

Czyli islandzki strajk kobiet był dobrym pomysłem…

– Tak, acz dzisiaj taki strajk wydaje się trudny do powtórzenia, gdyż czasy są inne, natomiast szacunek dla kobiet powinien być zawsze taki sam.

Udostępnij:

Facebook
Twitter

Podobne wiadomości