Rozmowa z profesorem Michałem Kleiberem, naukowcem, nauczycielem akademickim, profesorem nauk technicznych, byłym ministrem nauki
i informatyzacji, byłym prezesem Polskiej Akademii Nauk, byłym doradcą społecznym prezydenta Lecha Kaczyńskiego, obecnie wiceprezes Europejskiej Akademii Nauk i Sztuk.
Przypomniała mi się taka sentencja, którą w szkole wpisywało się do pamiętników: „ucz się i pracuj, a dojdziesz do celu…” Nauka, praca, nic o sporcie, a przecież aktywność fizyczna jest równie ważna jak nauka. W Pana życiu również?
Sport w moim życiu odgrywał i odgrywa do dzisiaj bardzo ważną rolę, w dwóch płaszczyznach. Po pierwsze, sam fakt, że tyle swojego życia poświęciłem na sport, przesądza, że jest on dla mnie ważny. To zresztą nie tylko tenis, ponieważ amatorsko grałem w koszykówkę, piłkę nożną, biegałem długodystansowo. Jestem „wdrożony” do sportu. Mój ojciec był działaczem sportowym, miałem kontakt z tenisem od dziecka. Swoje pierwsze sportowe sukcesy odniosłem w wieku 11 lat, wygrywając w swojej grupie wiekowej mistrzostwa Warszawy. Druga rzecz, która jest dla mnie równie istotna to to, co wyniosłem ze sportu. Uważam, że nauczyłem się uczciwej rywalizacji i zdobyłem umiejętność godzenia się z niepowodzeniami. Ponosimy w życiu różne porażki, ale ważny jest sposób, w jaki potrafimy się z nimi pogodzić i wyciągnąć wnioski na przyszłość. A sport jest świetnym przygotowaniem do tego.
Młody chłopiec zapewne nie od razu potrafił pogodzić się z przegraną na korcie…
Emocje są zawsze, trzeba było się jednak do tego przyzwyczaić, że nie zawsze się wygrywa. Może mnie akurat było nieco łatwiej niż innym, ponieważ budowałem swoje życie także w innym obszarze. Sport nigdy nie był moim planem na całe życie. W późniejszych latach żona często żartowała, że jeśli przegrywam to dlatego, że nie mam dostatecznie silnej woli walki. A ja jej również w żartach tłumaczyłem, że mam jeszcze oprócz tenisa swoją pracę, a mój przeciwnik ma tylko tenis, więc może sprawiedliwie jest, że to on wygrał…
Ten sposób myślenia wpłynął zapewne na to, że moje porażki były dla mnie łatwiejsze do przyjęcia.
Zrezygnował Pan z wyczynowej gry w tenisa. Jak dokonuje się takich życiowych wyborów? Mając potencjał zarówno naukowy jak i sportowy jednak decyduje się Pan na karierę naukową.
Gdy zrobiłem doktorat stwierdziłem, że moja kariera sportowa powinna się skończyć, ponieważ doktorowi nie wypada biegać po korcie w krótkich spodenkach… A na poważnie, rzeczywiście był pewien znaczący moment, który zresztą w swoich wspomnieniach opisał Wojtek Fibak. W tym czasie, kończąc już doktorat, grałem bardzo ważny mecz w kolejnej rundzie mistrzostw Polski. Moim przeciwnikiem był właśnie Wojtek. Mecz miał bardzo dramatyczny przebieg – prowadziłem, miałem meczbole, ale w końcu przegrałem. Po latach stwierdziliśmy zgodnie z Wojtkiem, że jego zwycięstwo a moja porażka obu nam wyszły na dobre. Ja zrozumiałem, że powinienem robić w życiu coś innego, a on, młodszy ode mnie uznał, że to zwycięstwo jest dobrą zachętą do dalszej tenisowej kariery. Trzeba dodać, że ja byłem solidnym tenisistą, który nie przegrywał przez przypadek. Zaraz potem nastąpił koniec mojej polskiej kariery, choć po pewnej przerwie niespodziewanie zaczęła się jej zagraniczna kontynuacja. Jeśli zaś chodzi o dokonywanie wyborów, to przecież w każdym momencie życia człowiek ich dokonuje. W swoim życiu musiałem podejmować wiele trudnych decyzji, wśród których chyba najtrudniejsze dotyczyły spraw związanych z moją późniejszą uniwersytecką karierą. Natomiast ten wybór, o który Pan pyta przyszedł w dość naturalny sposób. Po prostu w pewnym momencie uznałem, że tenis nie jest sposobem na moje dalsze życie. W tej decyzji nie dostrzegałem żadnego dramatu tym bardziej, że tenis to przecież wspaniała dyscyplina sportowa, która można uprawiać przez całe życie. Jeśli tak na to spojrzeć, to właściwie moja kariera tenisisty trwa nadal.
A czym był ten niemiecki epizod?
Może nawet bardziej cały rozdział w moim sportowym życiu niż epizod. Gdy zdecydowałem się, że skupię się na nauce wiele wskazywało, że wytrwam w tym postanowieniu. Ale dostałem szansę pracy naukowej na uniwersytecie w Stuttgarcie. Wykładałem na wspaniałej uczelni, ale byłem jakoś niespełniony, czegoś mi poza pracą brakowało. Zacząłem więc chodzić do pobliskiego klubu tenisowego, siadałem na trybunie i przyglądałem się grającym na korcie. Któregoś dnia nie wytrzymałem, podszedłem do trenera, wywiązała się rozmowa. Zapytał mnie, dlaczego tak często przychodzę popatrzeć na grę, odpowiedziałem mu, że kiedyś grałem w tenisa i szczerze mówiąc wydaje mi się, że gram lepiej od wszystkich w tym klubie. Konsekwencji można się domyślić, zacząłem w tym klubie grać i faktycznie, szybko stałem się podporą tej drużyny. Niebawem zostałem zauważony przez przedstawicieli innego klubu z okolicy i zaproponowano mi grę już w bardzo poważnej drużynie niemieckiej ligi tenisowej. Grałem tam trzy lata, potem wróciłem do Polski, ale już mieszkając w Warszawie przez następne trzy lata jeździłem do Niemiec na ligowe rozgrywki.
Jednak to rozstanie z tenisem nie było łatwe…
No dobrze, nie było. Trochę żartem dodam więc, że w mojej grze w Niemczech była jeszcze pewna dodatkowa atrakcja która na mnie, młodym człowieku robiła ogromne wrażenie. Sponsorem mojego klubu był Daimler Benz, na mecze w Niemczech wypożyczano nam samochody. Proszę sobie wyobrazić chłopaka z Polski, który na autostradzie gdzie nie ma ograniczeń prędkości jedzie nowym mercedesem ponad 200 kilometrów na godzinę ze Stuttgartu do Hanoweru. Tej frajdy nigdy nie zapomnę….
Myślę, że takie prawdziwe rozstanie z wyczynowym tenisem nastąpiło, gdy wyjechałem do Stanów Zjednoczonych. Tam grałem, ale już zupełnie dla własnej przyjemności, jaką po prostu daje sport. Do dziś gram często. Latem to minimum dwa-trzy razy, zimą raz w tygodniu. Z taką jednak różnicą, że nie mam już w ogóle potrzeby rywalizacji, mam natomiast wielką satysfakcję z samego grania. Pomogłem żonie nauczyć się dobrze grać w tenisa i to z nią najczęściej jestem na korcie.
A dawni koledzy z kortów? Utrzymuje pan z nimi kontakt?
W tamtym czasie byli ze mną w drużynie Legii najwybitniejsi polscy tenisiści, wielokrotni mistrzowie Polski – Tadeusz Nowicki, Jacek Niedźwiedzki, Henryk Drzymalski, Adam Mincberg. Z Tadeuszem przyjaźnię się do dzisiaj, pracuje w Niemczech jako trener, ale często przyjeżdża i wówczas wspominamy stare dobre czasy oczywiście grając w tenisa. Tenis był dla mnie wielką, niezapomnianą przygodą. Cieszę się, że poznałem mnóstwo ciekawych osób, znam wszystkie korty w Polsce i wiele w Niemczech, gdy mam możliwość odwiedzam je z ciekawością. To są piękne wspomnienia, które często wracają.
Pana żona, Teresa Sukniewicz-Kleiber, to znana lekkoatletka, która w 1970 roku została wybrana najlepszym sportowcem Polski w plebiscycie Przeglądu Sportowego. Jak tenisista został mężem lekkoatletki? To jakieś sportowe fluidy?
W pewnym sensie sport nam pomógł. Proszę sobie wyobrazić – Wigilia Bożego Narodzenia, pusty pociąg do Zakopanego i nas dwoje nieznajomych, jadących na obozy sportowe, każde z nas na swój. Siłą rzeczy musieliśmy rozmawiać, ponieważ nikogo w pociągu nie było. Przyjechaliśmy do Zakopanego po całonocnych rozmowach, było wystarczająco dużo czasu, by się polubić i tak już zostało do dzisiaj…..
W domu sportowców, jeśli też o Panu mogę powiedzieć sportowiec, mówi się często o sporcie?
Nasze zamiłowanie do sportu objawia się u nas bardziej w jego uprawianiu niż kibicowaniu czy rozmowach o nim. Żona towarzyszy mi praktycznie we wszystkich sportowych aktywnościach. Raz w tygodniu pływamy, jeździmy często na rowerach, gramy w tenisa, raz-dwa razy w roku jesteśmy w Alpach na nartach. Ale z kobietami jest trochę inaczej niż z mężczyznami. Moja żona, sama będąc tak wybitnym sportowcem, nigdy przesadnie nie interesowała się sportem jako takim, nie czytała prasy sportowej, ona po prostu wspaniale realizowała swoje własne sportowe upodobania i ambicje. Oglądamy dzisiaj co prawda tenis i, oczywiście lekkoatletykę, ale wolimy to robić na żywo niż w telewizji. Emocje na stadionie czy korcie są nieporównywalnie silniejsze od tych doznawanych na kanapie przed telewizorem. To nie jest też temat rozmów w domu, chyba że wspominamy jakieś ciekawe wydarzenia w gronie starych sportowych znajomych….
Czy tenis z Pana lat młodzieńczych różni się od tego dzisiejszego?
Na pewno jedna pozytywna rzecz, która dziś wyróżnia tenis, to jego powszechność. Coraz więcej ludzi gra, jest coraz więcej kortów. Jeśli chodzi o sport wyczynowy, to kiedyś tenis polski nie miał wielu sukcesów. Była oczywiście Jadwiga Jędrzejowska, był niezapomniany Władysław Skonecki, bodajże największy obok Wojtka Fibaka polski tenisista – oni odnosili prawdziwe międzynarodowe sukcesy. Później było wielu solidnych tenisistów, takich jak np. wielokrotny mistrz Polski Wiesław Gąsiorek, ale nie sięgali oni po porównywalne międzynarodowe sukcesy. Na szczęście teraz jest inaczej – mamy wspaniałą Agnieszkę Radwańską, parę innych świetnych dziewcząt, być może wróci tak pięknie rozpoczęta kariera Jerzego Janowicza.
Trzeba dobitnie powiedzieć, że dziś w polskim tenisie bardzo dużo zależy od rodzin młodych, utalentowanych zawodników, którzy chcą i potrafią przekonać swe dzieci do poświęcenia się tenisowi i sponsorują ich rozwój. Dziś odniesienie sukcesów w sporcie, a w szczególności w tenisie ziemnym, wymaga bardzo dużych nakładów finansowych – trzeba mieć bardzo dobrego trenera, trzeba jeździć po świecie, liczyć się w klasyfikacjach, do czego niezbędne jest branie udziału w wielu turniejach. Mówię to z żalem, bo nie tylko tak powinno się dochodzić do wykrywania talentów i pomagania im w rozwoju sportowych karier. Talenty rodzą się wszędzie, niekoniecznie tylko w rodzinach, w których rodzice mają taką sportową pasję i ambicje. Myślę, że w Polsce jest dużo zdolnych dzieci, których sportowe uzdolnienia nigdy niestety nie zostają odkryte. Oczywiście cieszę się, że są tacy rodzice, którzy chcą wspierać swoje dzieci, ale do naszej wspólnej, pełnej satysfakcji potrzebne są jednak także inne drogi sięgania po sukcesy – wspierane zarówno przez państwo, jak i przez sponsorów prywatnych. Przykładem niech będzie wsparcie dla polskiego tenisa ze strony Ryszarda Krauzego, który kiedyś umożliwił i zasadniczo przyspieszył rozwój wielu polskich tenisowych talentów.