Z Piotrem Woźniackim, ojcem Caroline Wozniacki, triumfatorki Australian Open 2018, o tym, jak połączenie otwartości Skandynawów z polską dyscypliną potrafią ulepić mistrzynię rozmawia Maciej Łosiak.
Pytany o tenisowe sukcesy córki mówi Pan o sobie “podwójny ojciec”. Skąd takie określenie?
– To proste. Jestem ojcem biologicznym i ojcem… sukcesu Caroline. Karierę córki prowadzę od początku, choć nie jestem wykwalifikowanym trenerem tenisowym. Dlatego też nie wstydzę się stwierdzenia, że od prawie 30 lat ma ona najgorszego szkoleniowca na świecie. Nie jestem coachem numeru 1, ale jestem ojcem numeru 1. To, że osiągnęła ona takie wyniki to przede wszystkim zasługa tego, że zawsze byliśmy razem. Rodzina to mój największy sukces.
Jak Woźniaccy trafili do Danii?
– Oboje z żoną Anną jesteśmy sportowcami. W swojej rodzinie od zawsze miałem kontakt z futbolem. Ojciec był piłkarzem w latach 70., ale pracował na etacie w fabryce. Tak to wyglądało w czasach PRL. Nie przelewało nam się. Kiedy trochę podrosłem i sam zacząłem grać, pożyczałem korki od taty. Lubiłem też lekką atletykę. Na 100 metrów biegałem bardzo szybko – 10,8 sek. Zostałem zawodowym piłkarzem. Rozpocząłem też studia na AWF-ie w Białej Podlaskiej, gdzie poznałem Annę, reprezentantkę Polski w siatkówce. Gdy podpisałem kontrakt z Odense sprowadziłem ją. Dzieci – Patryk i Caroline – urodziły się już w Danii.
Kiedy Karolina zaczęła grać w tenisa?
– Miała 6 lat, gdy pierwszy raz przyszła na kort, bo zawsze chciała naśladować brata. Patryk nie za bardzo chciał odbijać z młodszą siostrą. Caroline sama brała rakietę i potrafiła przez dwie, trzy godziny uderzać piłką tenisową o ściankę. Widziałem, że ma ogromne chęci, więc jej trochę pomagałem. Wymyślałem różne zabawy. Gdy wyjeżdżaliśmy całą rodziną na wakacje, mnóstwo czasu spędzała ze mną na korcie. Duńczycy, którzy nas obserwowali, pukali się w czoło pytając, dlaczego się męczymy, a nie opalamy. Ale dla nas to była sama przyjemność. Zawsze lubiliśmy spędzać aktywnie czas. W końcu jednak Caroline musiała trafić pod skrzydła profesjonalnego szkoleniowca. Miała ich – jak pamiętam – siedmiu. Każdy wniósł coś nowego do jej rozwoju.
Czy była szansa, żeby Caroline grała dla Polski?
– W wieku 12 lat została zarejestrowana w AZS Poznań i zgłoszona w Polskim Związku Tenisowym. Zdobyła złoty medal drużynowych mistrzostw Polski właśnie do lat 12. Mówiąc już jednak całkiem serio, urodziła się w Danii, ma tam przyjaciół. Po prostu czuje się Dunką.
Jednak w domu mówicie po polsku…
– Od zawsze. Dzieciom nigdy nie zabranialiśmy rozmawiania po duńsku, ale w domu uczyliśmy języka polskiego. Zresztą na korcie podczas turniejów także udzielam wskazówek w swoim rodzinnym języku, choć były sugestie Duńczyków, żebyśmy rozmawiali po duńsku. Stwierdziłem jednak, że tylko mógłbym rozśmieszyć Caroline.
Co zdecydowało o sukcesie córki?
– Wpływ na to miało kilka czynników. Dla mnie najważniejsza zawsze była rodzina. Nigdy nie zgodziłbym się oddać córki do akademii tenisowej. Uważam, że to często wyciąganie pieniędzy od rodziców. Fakt, że byliśmy razem, że miała w nas oparcie wpłynęło na jej nie tylko emocjonalny, ale także sportowy rozwój. Sukces córki to również efekt jej ciężkiej pracy. Talent to dużo, ale bez harówki nie będzie wyniku. Podczas treningu pot musi spływać po tyłku. W pracy z Caroline udało się połączyć dwie ważne sprawy: mentalność Skandynawów, która polega na łatwym nawiązywaniu kontaktów, byciu osobą bezpośrednią ze wschodnią dyscypliną, którą przywiozłem z Polski.
Ulubiona rozrywka Woźniackich?
– Łowienie ryb. Od małego zabierałem dzieciaki na ryby. Wędkarstwo pomogło też przejść Caroline do historii tenisa. Przed prestiżowym turniejem w New Haven miała trzy wygrane w tych zawodach. Nikomu nie udało się wygrać cztery razy z rzędu. W 2011 roku dzień przed finałem zrobiłem wypad na ryby. Połów był obfity, kolacja wyśmienita. Forma Caroline na drugi dzień także. Wygrała.