Paula Kania-Choduń: Dzięki Tenisie! Bądźmy (jesteśmy) w kontakcie

- Będąc zwyczajną dziewczyną z Sosnowca miałam możliwość poznać cały tenisowy świat, konkurować z najlepszymi, grać w największych turniejach - mówi Paula Kania-Choduń. Fot. Archiwum P. Kania-Choduń

Paula Kania-Choduń, wielokrotna mistrzyni Polski  i reprezentantka kraju w rozgrywkach Billie Jean King Cup, pod koniec ubiegłego roku zdecydowała się zakończyć zawodową karierę. Jak sama stwierdziła zrobiła to „na swoich warunkach”. Sympatycznej tenisistki na korcie nie oglądamy od ponad roku, ale coraz częściej pojawia się w roli komentatorki tenisowych wydarzeń.

W ubiegłym roku na rozstanie na własnych warunkach zdecydowała się za to Paula Kania-Choduń. Fot. Archiwum P. Kania-Choduń.
W ubiegłym roku na rozstanie na własnych warunkach zdecydowała się za to Paula Kania-Choduń. Fot. Archiwum P. Kania-Choduń.

Sukces w tenisie to nie tylko puchary, kontrakty reklamowe i pieniądze odkładane na koncie. To także kolejka górska, którą mozolnie podjeżdżamy pod górę, po czym zjeżdżamy w mgnieniu oka z rękoma uniesionymi do góry. Zostajesz na kolejną przejażdżkę? Takie pytania co roku zadają sobie tenisiści z każdej szerokości geograficznej. Z powodu ciągnących się urazów poprzedni sezon okazał się ostatni dla takich ikon światowego tenisa, jak chociażby Roger Federer czy Juan Martin del Potro.

Pożegnanie na własnych warunkach

W ubiegłym roku na rozstanie na własnych warunkach zdecydowała się za to Paula Kania-Choduń. Wielokrotna mistrzyni Polski i reprezentantka kraju w rozgrywkach Billie Jean King Cup (poprzednio Puchar Federacji przyp. red.) zakończyła zawodową karierę chwilę po swoich trzydziestych urodzinach, ale taki scenariusz przewidziała już kilka miesięcy wcześniej.

– Jestem dumna, że mając takie narzędzia – albo ich brak – i będąc zwyczajną dziewczyną z Sosnowca miałam możliwość poznać cały tenisowy świat, konkurować z najlepszymi, grać w największych turniejach, zwiedzić ogromny kawałek świata. To wszystko było możliwe dzięki szalonym rodzicom, którzy angażowali cały  swój czas i poświęcali pracę, żebym mogła spełniać marzenia, często też przy tym „zaniedbując”  swoje drugie dziecko. Z góry za to przepraszam siostrę. Nie żałuję, że zajęłam się zawodowo tenisem, któremu naprawdę wiele zawdzięczam, mimo tego, że wielokrotnie był też dla mnie okrutny i potrafił sponiewierać bez reszty. Na zawsze ta żółta piłeczka będzie w moim sercu – kończy naszą rozmowę tenisistka.

Ale zaraz, kończy? Skoro dopiero zaczynamy? Tak to już z tymi karierami tenisowymi bywa, że czasami sukces przychodzi bardzo szybko, a niektórym przychodzi czekać na triumfy do samego finiszu. Jak chociażby Włochowi Paolo Lorenziemu, który doczekał się pierwszego turniejowego zwycięstwa w wieku 35 lat.

Historia sosnowiczanki jest jednak o wiele bardziej złożona, a sukcesy przychodziły i ginęły w tłumie tak samo, jak i urazy, które przydarzały się naszej bohaterce. Wspólnymi siłami staraliśmy się ułożyć chronologicznie fakty z kariery, ale po obydwu stronach siatki mieliśmy chwile zwątpienia.

– Teraz bym nawet nie skojarzyła, że swojego pierwszego futuresa zagrałam w Warszawie i to z pulą 25 tysięcy dolarów. To było kupę lat temu. Jestem pewna, że debiutancki występ w turnieju WTA miał miejsce w Warszawie, gdzie w pierwszej rundzie kwalifikacji wygrałam z Olgą Savchuk z Ukrainy, a potem przegrałam z Tvaroskovą ze Słowacji – wspomina Kania-Choduń.

Zadebiutowała w dorosłym tenisie w wieku… 15 lat

I faktycznie, sporo wody upłynęło w Wiśle od tego czasu, bo pierwszy zawodowy turniej Paula zagrała nie mając jeszcze skończonych 15 lat. Dzięki uprzejmości organizatorów przed siedemnastymi urodzinami zadebiutowała w turnieju WTA, również w Warszawie. Można pomyśleć, że dziewczyna musiała być perspektywiczną tenisistką, skoro dyrektorzy imprez wręczali jej „dzikie karty”. Nic bardziej mylnego, bo Polska już miała swoją gwiazdę i chociaż tenis nie przebijał się na okładki, to jednak kolejne sukcesy Agnieszki Radwańskiej zaczęły po cichu wchodzić do serwisów ogólnoinformacyjnych.

– W tamtym czasie, kiedy wygrałam pierwszego futuresa w Gliwicach, moi bliscy wspierali mnie na tyle, na ile potrafili. Tak naprawdę nikt nie wiedział za dużo o tenisie. Niewielu wiedziało, że sukces w Gliwicach to jest coś naprawdę dużego. Każdy patrzył na to, co osiągała Agnieszka Radwańska, która – nie mając dwudziestu lat – była już w czołowej dziesiątce świata, przez co te moje sukcesy były nie do końca docenione, bo każdy patrzył przez pryzmat wyników Isi – wspomina Paula. – Teraz już wiem, że porównywanie się z innymi nie ma sensu, bo każdy z nas jest inny, w innym tempie postępują nasze kariery i życie prywatne. Oczywiście, wiedziałam, że rodzina stoi za mną murem, cokolwiek by się nie stało, ale gdzieś tam trochę mi brakowało tej dumy ze strony najbliższych. Jak jesteś osobą, która zawsze chce więcej i nie do końca potrafi docenić to, co osiągnęła, to zwłaszcza wtedy bardzo istotne jest to wsparcie. Sama siebie łatwo tłamsiłam i trochę bagatelizowałam swoje sukcesy, bo cały czas było mi mało. Wtedy też nie potrafiłam mówić o swoich potrzebach i komunikacja z mojej strony była na niskim poziomie, i emocje wolałam zachować dla siebie. Widzę w tym też swoją winę. Jak sama czegoś chciałam, to nigdy nie mówiłam o tym głośno, a powinnam, bo kto znał moje potrzeby lepiej niż ja sama? – pyta tenisistka.

A trzeba zaznaczyć, że konkurencja w roczniku Pauli była ogromna. Wystarczy wymienić takie zawodniczki jak Magdę Linette, Katarzynę Kawę czy Sandrę Zaniewską, a niewiele starsze są Urszula Radwańska i Katarzyna Piter. Taki dobrobyt nie oznaczał jednak łatwości przy znalezieniu koleżanki do gry.

– Byłyśmy rozsiane po całej Polsce, nie było miejsca, w którym mogłybyśmy się spotkać na treningu w odpowiednim dla każdej czasie. A może też nie chciałyśmy? Skoro ja jestem dobra i będę trenować z tą drugą, to ona zacznie być lepsza ode mnie, albo, co najgorsze, wygra ze mną na sparingu! Ot, polskie myślenie – uśmiecha się Paula. – Dlatego trenowałam głównie z chłopakami. W tamtych czasach mieliśmy liczną grupę na Śląsku. Były momenty, kiedy nie miałam trenera i wtedy gra z chłopakami była jedyną możliwością, żeby odbijać piłkę. 

„Szkoda, że nie byłam w TOP 10”

Przez całą karierę sosnowiczanka rywalizowała z tenisistkami, które do dzisiaj stanowią czub rankingu WTA. Spotykała się na korcie chociażby z Venus Williams, Naomi Osaką, Karoliną Pliskovą czy też starła się na korcie centralnym na Wimbledonie z Chinką Na Li. O takie mecze trzeba było jednak walczyć. Dzisiaj o wiele łatwiej umówić się na trening z tenisistką nawet z drugiej półkuli.

– Z perspektywy czasu cieszę się, że mogłam przeciwko takim zawodniczkom grać, a jeszcze fajniej wspomina się zwycięstwa nad takimi rywalkami jak Ons Jabeur, Daria Kasatkina czy Maria Sakkari, ale z drugiej strony pojawia się niedosyt. Ostatnio miałam nawet takie przemyślenia: gdy obserwuję, co teraz robią młode dziewczyny, a co robiłam ja w ich wieku, mając takie zasoby, jakie były, to wydawało się wręcz niemożliwe osiągać takie sukcesy w tenisie. Ja nawet nie miałam styczności z gwiazdami tenisa. Oczywiście, znałam Agnieszkę Radwańską, ale ona nie była na tyle dostępna do chociażby wspólnych treningów. Teraz młode tenisistki trenują z najlepszymi zawodniczkami świata na co dzień. Zaczęłam się zastanawiać, że z jednej strony trochę szkoda, że moje rywalki są teraz w TOP 10 i dlaczego mnie tam nie było? – zastanawia się Paula Kania-Choduń i od razu odpowiada: – Wydaje mi się, że to nie mogło się wydarzyć. Być może nie miałam odpowiednich osób wokół siebie, które byłyby w stanie naprowadzić mnie na dobre, profesjonalne tory. Pokazać, jak i kiedy trzeba dbać o swoje ciało,  że nie zawsze więcej znaczy lepiej, że warto słuchać własnego organizmu. Jeśli masz gorączkę 39 stopni, to siedzisz w domu i odpoczywasz,  a nie biegniesz na kort pokazywać światu, jakim twardym zawodnikiem jesteś. Za takie nieodpowiedzialne podejście często płaciłam później w trakcie sezonu. Pomijając błędy młodości, to i tak jestem z siebie dumna, co prezentowałam na przestrzeni tych kilkunastu lat.

– Z perspektywy czasu cieszę się, że mogłam przeciwko takim zawodniczkom grać, a jeszcze fajniej wspomina się zwycięstwa nad takimi rywalkami jak Jabeur, Kasatkina czy Sakkari – wspomina Paula Kania-Choduń. Fot. WSG

Dzisiaj nie ma kibica tenisa, który nie wiedziałby, kim jest Ons Jabeur. W ostatnim roku była stawiana jako faworytka wszędzie tam, gdzie się pojawiła. Nie dość, że dotarła na drugie miejsce rankingu WTA, to jeszcze w 2022 roku osiągnęła dwa wielkoszlemowe finały, na Wimbledonie i na nowojorskim US Open, gdzie w meczu o tytuł musiała uznać wyższość Igi Świątek. Jednak mało kto wie, że w 2014 roku Jabeur dotarła do finału turnieju ITF z pulą 25 tys. dolarów w amerykańskim Landisville. Przeszkodą nie do przejścia okazała się Paula Kania.

– Jak byłam na Wimbledonie 2022, gdzie liczyłam, że dostaniemy się jako „alternates” do drabinki deblowej, spotkałam Ons Jabeur i zaczęłyśmy ze śmiechem wspominać tamten pojedynek. W 2014 roku pokonałam ją w finale w Landisville, a teraz ona jest jedną z głównych faworytek do wygrania Wimbledonu! W ogóle Jabeur to super dziewczyna, która po sukcesach nie zaczęła się wywyższać. Od razu, jak mnie zobaczyła, to zbiłyśmy piątkę i zaczęłyśmy żartować – wspomina z uśmiechem sosnowiczanka.

To jednak nie były jedyne zetknięcia trzydziestolatki z obecną czołówką światowych list. – Dochodząc do finału deblowego w Stanford w 2014 roku byłam zdecydowanie mocniej skupiona na grze singlowej. Myślałam, że niebawem będę w setce, a potem będę walczyć na szlemach, więc debel pełnił funkcję dodatku. Wtedy nie miałam wygórowanych oczekiwań co do swoich występów deblowych. Z Katką Siniakovą zgadałyśmy się, ale sama nie wiedziałam do końca kto to jest. Już wtedy grała bardzo dobrze. Żałuję, że nie miałyśmy okazji zagrać innego turnieju, bo na bank zrobiłybyśmy jakiś fajny wynik. Ta dziewczyna miała ogromny talent i nie dziwię się, że obecnie jest liderką rankingu – mówi polska tenisistka.

Największy sukces

Sukcesy mniejsze i większe towarzyszyły sosnowiczance przez wszystkie lata. Jak się jednak okazało, największy sukces osiągnęła zanim jej kariera rozkręciła się na dobre. W 2012 roku Kania szybko zakończyła zmagania singlowe w turnieju w Taszkiencie, ale i tym razem zdecydowała się na występ w grze podwójnej.

Paula Kania-Choduń realizuje się obecnie także w roli komentatorki wydarzeń tenisowych. Fot. Archiwum P. Kania-Choduń.

– W 2012 roku wygrałam swój jedyny turniej WTA. Pamiętam, że do Taszkientu dostałyśmy się z Poliną Pekhovą jako ostatnia para. W ogóle to była taka historia, że miałyśmy tam nie grać lub wystąpić z innymi partnerkami, żeby się załapać do drabinki. Ostatecznie zapisałyśmy się razem, mając nadzieję, że zagramy tego debla. I tak wygrywałyśmy mecz za meczem. Pamiętam, że miałam zaplanowany następny turniej, bodajże w Korei, przez co chciałam jak najszybciej zagrać mecze deblowe, żeby móc ruszyć dalej – przypomina sobie Paula. – Wydawało mi się, że na pewno przegram i będę mogła lecieć na kolejną imprezę. Z dnia na dzień grałyśmy i niespodziewanie wygrałyśmy. Zaznałam smaku zwycięstwa w WTA i pamiętam, że jak już wygrałam cały turniej, to rozmawiałam z mamą po finale i ona zapytała mnie, czy w sumie lepiej nie było lecieć do Korei walczyć o singla. Wygrałam turniej i myślę sobie „wow”, a tu takie przemyślenia mamy. Rozmawiałyśmy nawet niedawno o tym, że teraz jej reakcja byłaby zupełnie inna, ale wtedy chyba apetyt rósł w miarę jedzenia i wydaje mi się, że trochę Agnieszka „przeszkadzała” ze swoimi sukcesami (śmiech). Później wydawało się, że jak już wygrałam jeden, to następne zwycięstwa na pewno przyjdą.

Bilet „last minute” na igrzyska olimpijskie

W 2012 roku szczęśliwe załapanie do drabinki deblowej turnieju w stolicy Uzbekistanu nie było jedynym uśmiechem losu w stronę sosnowiczanki. Przez zbieg różnych niezależnych zdarzeń, wraz z Klaudią Jans-Ignacik „wyrwały” bilet na igrzyska olimpijskie w Rio de Janeiro. Co istotne, była to oferta prawdziwie „last minute”.

– Co tam się wydarzyło? Wyjazd na igrzyska do Rio de Janeiro „last minute”, bo inaczej nie można tego nazwać, to było totalne szaleństwo. Obie miałyśmy zupełnie inne plany. Klaudia Jans-Ignacik w ogóle zaplanowała krótką przerwę i miała nie grać, a ja miałam zaplanowane turnieje w Stanach Zjednoczonych. Przed zakupem biletów stwierdziłam: „Aa, tym razem szarpnę się na biznesklasę” i ostatecznie przepadł mi ten „luksus”, do dzisiaj to pamiętam – śmieje się Paula. – Tak naprawdę wszystko wywróciło się do góry nogami na kilka dni przed, kiedy Klaudia do mnie zadzwoniła i zapytała się, czy dalej chcę lecieć do Rio? Strasznie dziwne pytanie, zamiast od razu stwierdzić, że lecimy na podbój Brazylii. To był pierwszy raz, kiedy w mojej karierze tenisowej popłakałam się ze szczęścia.

Oczywiście, nie był to jedyny raz, kiedy Paula Kania miała okazję założyć strój z orzełkiem na piersi, bo przecież nie raz reprezentowała Polskę w rozgrywkach Pucharu Federacji.

Paula Kania-Choduń wspiera także najmłodszych adeptów tenisa. Fot. Archiwum P. Kania-Choduń
Paula Kania-Choduń wspiera także najmłodszych adeptów tenisa. Fot. Archiwum P. Kania-Choduń

– Reprezentowanie Polski na igrzyskach olimpijskich to zupełnie inna bajka, której nie można porównać z niczym. Za bardzo nie byłyśmy przygotowane na ten występ. Gdybyśmy wiedziały wcześniej, że jest chociaż cień szansy na wejście do drabinki, to wyglądałoby to zupełnie inaczej. Cały kraj musiał się odwołać, żebyśmy mogły zagrać, więc to było ogromne szaleństwo. Gdybyśmy wiedziały, że jest taka możliwość i że takie sytuacje już się zdarzały, to na pewno byłybyśmy o wiele wcześniej w Rio, żeby się chociażby zaaklimatyzować. Tak naprawdę lecimy rzutem na taśmę do Brazylii, żeby pograć tam przez trzy dni przy zupełnie innych warunkach atmosferycznych. Istne szaleństwo, ale emocje, które temu towarzyszyły, te doświadczenia, możliwość przebywania w jednym miejscu z najlepszymi sportowcami na świecie z każdej dyscypliny to jest coś nie do powtórzenia, bo nie ma innych imprez, gdzie takie tuzy świata sportu mieszają się ze sobą. To było niesamowite, że przechadzając się po wiosce olimpijskiej, czy też podróżując shuttle busem, mijasz Usaina Bolta, polskich siatkarzy i wielu, wielu innych. Teraz już nawet nie przytoczę większej liczby gwiazd, bo to był taki szok i świadomość, że jesteś w gronie najlepszych sportowców na świecie. To jest wyjątkowe uczucie. Oczywiście, możesz być najlepszym tenisistą i żyjesz tak przez 20 lat, ale na takich igrzyskach sportowiec jest maksymalnie kilka razy. Ja byłam raz i już uważam, że jest to coś fantastycznego, z czego będę zawsze dumna – uważa polska tenisistka.

Blaski i cienie kariery zawodniczej

Cóż więc można więcej chcieć po takiej karierze? Kania zagrała we wszystkich turniejach wielkoszlemowych, reprezentowała kraj na igrzyskach olimpijskich, sięgnęła po tytuł na najwyższym szczeblu rozgrywkowym. Czy dało się więcej wycisnąć z kariery?

– Zdecydowanie brakowało wielu rzeczy w najmłodszych latach. Wtedy nie wiedzieliśmy zbyt wiele o treningu ogólnorozwojowym. Praca z psychologiem to już w ogóle była abstrakcja. Momentami mam wrażenie, że nawet dzisiaj współpraca z psychologiem jest przez niektórych odbierana jako pochodna pewnych problemów czy nawet choroby. Wydaje mi się, że to jest właśnie mądrość i świadomość potrzeby skorzystania z takiego wsparcia. Jako tenisiści nie mamy narzędzi i sami nie wiemy, jak sobie radzić ze stresem na korcie i poza nim. Aczkolwiek nigdy nie wiemy, co by było, gdyby. Możemy sobie teraz dywagować, ale to nic nie zmieni. W ogóle nie było rozmów o takich uzupełnieniach treningu tenisowego, a jeżeli ktoś miał ogarnięte takie kwestie, to miał bardzo duże szczęście. Oczywiście, zdarzały się takie osoby jak Agnieszka Radwańska, które nie potrzebowały takiej formy wsparcia. Mam nadzieję, że następne pokolenia zerkną na nasze doświadczenia i nie będą się bały korzystać z takich narzędzi.

W karierę zawodowego sportowca wpisane są nie tylko blaski, ale też i cienie. Jednymi z najmocniej padających są kontuzje, które w pewnym momencie nie przestawały dawać spokoju. Pozytywne podejście do życia uczy, że po każdej burzy wyjdzie słońce. Nie inaczej było w życiu Pauli Kani.

W przerwie spowodowanej kontuzją poznała… męża

Z mężem Pawłem. Fot. Archiwum P. Kania-Choduń

– Wychodzę z założenia, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Tak też było z moim małżeństwem. Wszystko było dziełem przypadku. Moja mała tragedia związana z pierwszą tak poważną kontuzją i operacją, która już była nieunikniona po borykaniu się z problemami przez dziesięć lat. Z Pawłem zaczęliśmy się dogadywać i z perspektywy czasu cieszę się, że tak się nasze drogi spotkały. Mimo problemów zdrowotnych, za żadne skarby nie chciałabym niczego zmieniać. Gdybym miała być zdrowa i przez cały czas grać w tenisa lub mieć kontuzję, dzięki której poznam męża, to w ciemno pozostaję przy wariancie numer dwa.

Czy w takim razie po zakończeniu kariery Paula będzie żoną na pełen etat? – Aż tak to nie, kurą domową nie zostanę. Plan na nowe życie jest i nie jest to nic związanego z tenisem. Wraz z mężem szykujemy salę weselną. Myślę, że będzie to praca na pełen etat, może nie od razu od pierwszego stycznia, bo jeszcze trochę potrzebujemy czasu, żeby ten projekt powstał do końca. Podejrzewam, że jest to kwestia kilku miesięcy, więc początek roku powinien być troszkę luźniejszy, żeby mieć czas na spokojne posiedzenie w domu i podelektowanie się takim normalnym życiem, a później zaczynamy jazdę na całego z naszym nowym projektem. Długo szukaliśmy na Śląsku miejsca na własne wesele i żadne nam nie przypasowało na tyle, żebyśmy nie musieli iść na żadne kompromisy. Wtedy narodził się pomysł, żeby zrobić coś swojego. Zdecydowanie to mój mąż nosi spodnie w tym związku i tak naprawdę to dzięki niemu poszliśmy w tym kierunku. Mnie samej wydawało się to coś zbyt dużego, żebyśmy byli w stanie sami to zrobić, ale dla Pawła nie ma rzeczy niemożliwych, więc tak naprawdę to głównie jego zasługa.

Czy to oznacza, że fani sympatycznej dziewczyny z Sosnowca już nigdy nie ujrzą jej na korcie? Nic bardziej mylnego, bo chociaż w biznesplanie tenis nie został uwzględniony, to…

– Na sto procent będę dalej grać w tenisa. Co więcej, na pewno będę występować w lidze niemieckiej. Kończąc karierę zawodniczą, nie kończę przygody z tenisem. Dalej gra sprawia mi frajdę. Mimo tego, że miałam wzloty i upadki, zdarzały się chwile, w których szczerze miałam dość tego sportu, to cieszę się, że nie skończyłam kariery parę lat temu, kiedy nie potrafiłam powiedzieć chociażby jednego pozytywnego słowa o tym sporcie. Kończę karierę ze świadomością, że jest to sport, który kocham, więc jak tylko będę mieć okazję, żeby pograć, to z pewnością będę korzystać z takich okazji – kończy Paula Kania-Choduń.

Marcin Stańczuk

Udostępnij:

Facebook
Twitter

Podobne wiadomości