W piątek, 24 września, kilka minut przed północą, w londyńskiej hali O2 Arena, Roger Federer rozegrał swój ostatni mecz w zawodowej karierze. Występując w parze z Rafaelem Nadalem, Szwajcar przegrał pojedynek deblowy z amerykańską parą Jack Sock i Frances Tiafoe w ramach Pucharu Lavera 2022. Sportowy świat stanął w miejscu, żegnając jedną z największych swoich ikon, a zdjęcia i filmy z uroczystości pożegnania szwajcarskiego mistrza wypełniły czołówki największych mediów.
„The Roger Federer Effect”
Pod koniec października, trochę ponad miesiąc od tego spotkania, odbyła się premiera książki „The Roger Federer Effect”. Nie jest to – wydana pod wpływem chwili – kolejna biografia tenisowej gwiazdy. Nie ma tutaj listy niewątpliwych osiągnięć Szwajcara, statystyk meczowych i bilansu pojedynków z największymi rywalami. Te bez problemu znajdziemy w internetowych źródłach i książkowych kronikach. Dziennikarze Simon Cambers i Simon Graf opisali doświadczenia ponad czterdziestu osób, które miały kontakt z Federerem. Przyjaciele z dzieciństwa, nauczyciel, przeciwnicy z kortu, eksperci, a także fani podzielili się własnymi historiami, opowiadając, jak bardzo zmieniło się ich życie pod wpływem szwajcarskiego tenisisty. Lektura tej książki, póki co wydanej jedynie w wersji anglojęzycznej, zachęciła również mnie do zastanowienia się, w jakim stopniu ukształtował on moje postrzeganie tego sportu. Może nie tyle ukształtował od postaw, co zmienił, jako że zacząłem interesować się tenisem kilka lat wcześniej – zanim Roger dostał swoją pierwszą rakietę, a następnie dołączył do klubu TC Old Boys w rodzinnej Bazylei.
Ikony amerykańskiego męskiego tenisa
W moim przypadku lata osiemdziesiąte to okres fascynacji grą Johna McEnroe, Pata Casha, Stefana Edberga i Borisa Beckera, ale też coraz częstsze spoglądanie w kierunku sportowych idoli kolejnej dekady. Jej połowa, uwieńczona pasjonującą rywalizacją ostatnich wielkich ikon amerykańskiego męskiego tenisa – Pete’a Samprasa i Andre Agassiego, wydawała się osiągnąć niepowtarzalny poziom, o czym świadczyły ich finałowe pojedynki rozgrywane na Key Biscayne (1994, 1995), w Australian Open (1995), Indian Wells (1995) czy US Open (1995). Kolejne triumfy tej dwójki przedłużały stan ekscytacji, z drugiej strony brak spektakularnych i skutecznych następców wywoływał u mnie lekki niepokój. Talenty Patricka Raftera czy Marcelo Riosa przeplatały się z wytrenowaniem i pracowitością Thomasa Mustera, Jana-Michaela Gambilla czy Marka Philippoussisa. Wszystkich szanowałem, nielicznych podziwiałem. Federera nie znałem.
Kiedy młody Roger nie potrafił kontrolować emocji
Po raz pierwszy na żywo zobaczyłem go podczas juniorskiego Australian Open w 1998 roku i muszę przyznać, że dużo większe wrażanie zrobił na mnie jego półfinałowy przeciwnik. Andreas Vinciguerra w poprzednich rundach turnieju pokonał faworyzowanych Luisa Hornę i Michela Llodrę, a i w spotkaniu z Federerem, pomimo młodego wieku wydawał się dużo bardziej dojrzałym zawodnikiem, pokonując Szwajcara w trzech wyrównanych setach. Kilkanaście miesięcy później Szwed zwyciężył w challengerze w Szczecinie, a w kolejnym sezonie wygrał turniej w Kopenhadze. Jak się miało okazać, był to jego jedyny tytuł w karierze, wywalczony na poziomie ATP Tour. Z tamtego przegranego meczu w Melbourne zapamiętałem Federera może i jako gracza utalentowanego, za to zupełnie niekontrolującego emocji – krzyczącego i rzucającego rakietą. Po latach tylko dwa razy widziałem, jak z wściekłością cisnął ją w kort – podczas spotkania z Franco Squillarim w Hamburgu w 2001 roku oraz w przegranym półfinale z Novakiem Djokoviciem na Key Biscayne w 2009 roku, kiedy zaskoczony sytuacją irlandzki sędzia Fergus Murphy zapomniał za ten występek ukarać Szwajcara. To już był ten właściwy, powszechnie szanowany Federer, który na moment stracił nad sobą panowanie. Ale tamten młody, nieopierzony Roger z przegranego juniorskiego półfinału w Australii, wracał do mnie wielokrotnie. Podczas wielkoszlemowych finałów, na trybunach tenisowych stadionów, w salach konferencyjnych czy przed ekranem telewizora. Wracał głównie po to, aby przypomnieć, jak bardzo można pomylić się w ocenie czyichś umiejętności i potencjału. Dzisiaj mogę powiedzieć, że nie od razu poznałem się na wyjątkowym talencie szwajcarskiego mistrza. Potrzebowałem kolejnych dwóch lat, podpowiedzi eksperta i okazji, jaką był rozgrywany w Wiedniu turniej ATP International Series Gold, obecnie klasyfikowany jako ATP Tour 500.
Nieoszlifowany talent
W październiku 2000 roku Federer przyjechał do stolicy Austrii po zajęciu czwartego miejsca na igrzyskach olimpijskich w Sydney. Te miały się dla niego okazać wydarzeniem szczególnym i to nie tylko z racji wyniku sportowego. W Australii zaczął się spotykać ze swoją późniejszą żoną, pochodzącą ze Słowacji szwajcarską tenisistką Miroslavą „Mirką” Vavrinec. Trudno powiedzieć, czy wydarzenia z życia prywatnego tak istotnie wpłynęły na postawę Rogera, niemniej w wiedeńskiej Stadthalle Szwajcar tryskał entuzjazmem – podczas meczów, sesji treningowych i konferencji prasowych. W turnieju głównym pokonał m.in. rozstawionego z numerem drugim Magnusa Normana i triumfatora Wimbledonu sprzed czterech lat, Richarda Krajicka. „Poza protokołem” uwagę zwracały sesje treningowe Federera z Peterem Lundgrenem, byłym zawodnikiem, w tamtym sezonie jego nowym coachem. Szwed, znany z dosyć swobodnego podejścia do życia, pozwalał na wiele swojemu podopiecznemu. Można było odnieść wrażenie, że zadaniem Lundgrena jest zapewnienie Rogerowi niezbędnej porcji rozrywki, a Szwajcar dalej już sam doskonale będzie wiedział, co ma robić.
Po latach Lundgren wspominał: – Roger był utalentowanym chłopakiem, nieoszlifowanym talentem. Bywał trudny we współpracy – z jednej strony chciał być najlepszy, z drugiej niespecjalnie przykładał się do treningów. Musiałem znaleźć sposób, aby do niego dotrzeć i wiedziałem, że nadmierną presją nic nie osiągnę. Chodziło o dobrą zabawę. Po latach Roger sam dostrzegł, że jest ona niewystarczająca. Na tamtym etapie była.
Sukcesy wydawały się być kwestią czasu
Jedną z wiedeńskich sesji treningowych Federera z Tommy Haasem obserwowałem w towarzystwie nestora tenisowego dziennikarstwa, nieodżałowanego Johna Parsonsa z „The Daily Telegraph”. Anglik, który relacjonował ponad sto wielkoszlemowych turniejów, zwracał uwagę na łatwość, z jaką Roger zagrywał piłkę.
John Parsons mówił o grze Federera: – Patrząc na jego tenis, odnosisz wrażenie, że to najłatwiejsza rzecz pod słońcem. Bierzesz rakietę, wychodzisz na kort i po prostu uderzasz. Widziałem Borga, Connorsa, McEnroe, Beckera czy Samprasa, na filmach też Lavera. Żaden z nich nie miał takiej lekkości grania, takiej naturalności. Najbliżej było Samprasowi i może Riosowi, ale ten chłopak przewyższa ich obu pod tym względem. Jeśli będzie dobrze prowadzony, na korcie i poza nim, może zostać jednym z najwspanialszych tenisistów.
Przepowiedział to dziennikarz, który zmarł w kwietniu 2004 roku podczas turnieju na Key Biscayne, wcześniej będąc świadkiem zaledwie dwóch spośród dwudziestu turniejów wielkoszlemowych wygranych przez szwajcarskiego tenisistę.
W Wiedniu Federer przegrał w półfinale z ulubieńcem Parsonsa i późniejszym zwycięzcą turnieju, Anglikiem Timem Henmanem, ale ja zobaczyłem zawodnika, dzięki któremu przestałem martwić się o przyszłość tenisa w erze „po Samprasie i Agassim”. Wprawdzie ten chłopak nic wielkiego jeszcze nie wygrał, ale już samo oglądanie jego gry było czystą przyjemnością. Sukcesy wydawały się być kwestią czasu, w czym mógł utwierdzić kolejny start. W rodzinnej Bazylei Federer zawodów nie wygrał, ale w drodze do finału pokonał m.in. Tommy Haasa i Lleytona Hewitta. Układając harmonogram obsługi kolejnego sezonu ATP, zacząłem uwzględniać nowego zawodnika. Nie spodziewałem się jednak, że relacjonowanie jego wygranych wypełni zdecydowaną większość mojej medialnej aktywności.
Spośród 103 tytułów Federera, miałem to szczęście, że bezpośrednio mogłem obserwować 63 takie imprezy. Pierwszy wygrany turniej Masters Series (Hamburg 2002), pierwsze wielkoszlemowe zwycięstwo (Wimbledon 2003), pierwsza wygrana w Swiss Indoors (Bazylea 2006) czy setny skalp w karierze (Dubaj 2019). Ostatnim był 102. i jednocześnie 10. tytuł wywalczony w niemieckim Halle w 2019 roku. Odpuściłem rozgrywany w tym samym roku turniej w Bazylei, najzwyczajniej nie spodziewając się, że kolejnych już nie będzie. W pierwszej kolejności mocno namieszała pandemia COVID-19, a później nadeszła długotrwała seria problemów zdrowotnych Szwajcara, która we wrześniu bieżącego roku zakończyła trwającą 24 lata jego zawodową karierę.
Wśród bezpośrednio relacjonowanych przeze mnie wydarzeń sporo było też przegranych i to na bardzo różnych etapach – wielokrotnie w finałach. Już w pierwszym, jaki miałem okazję oglądać z jego udziałem – w Rotterdamie w 2001 roku (z Nicolasem Escude), w niezapomnianym meczu tenisowych tytanów (z Rafaelem Nadalem) na Wimbledonie w 2008, czy w ostatnim wielkoszlemowym finale, na tych samych kortach wimbledońskich, jedenaście lat później (z Novakiem Djokoviciem). Trafiały się też niespodziewane przegrane już w pierwszych spotkaniach Roland Garros (2003, z Luisem Horną), Key Biscayne (2004, z siedemnastoletnim Rafaelem Nadalem) czy w Dubaju (2008, z dwudziestoletnim Andy Murrayem). Były zaskoczeniem, niejednokrotnie rozczarowaniem, czasami wywoływały smutek.
Oficjalnie, zgodnie z dziennikarskim kanonem, sportowy korespondent powinien pozostać obiektywny. Podczas relacjonowania zawodów nie może być mowy o jakiejkolwiek formie kibicowania, faworyzowania jednej z drużyn czy zawodników. Jesteśmy tam po to, aby w możliwie jak najbardziej wierny sposób przekazywać wydarzenia. W środku pozostajemy jednak ludźmi, którym nieobce są emocje. Z jakchiś powodów, zapewne w większości z zamiłowania do sportu, zajęliśmy się tą profesją. Gdyby więc zapytać tenisowych dziennikarzy, oczywiście pomijając wątki patriotyczne (chociaż nie zawsze), to większość z nas ma swoich ulubieńców. Federer, Nadal, Djoković, Alcaraz czy Tsitsipas to nie tylko idole milionów nieobiektywnych kibiców na całym świecie. To także chętniej lub mniej oglądani, często też podziwiani sportowcy, przez tych oficjalnie bezdusznych, wyzutych z emocji tenisowych ekspertów. Kiedy, jak się miało okazać, przed ostatnim singlowym pojedynkiem z udziałem Federera – wimbledońskim ćwierćfinale przeciwko Hubertowi Hurkaczowi w 2021 roku, byłem pytany przez znajomych, komu będę w tym meczu kibicował (wszyscy oni wiedzieli, jak bardzo lubię oglądać grę Rogera), bez wahania odpowiadałem: – Gdy występuje Federer, zawsze jestem Szwajcarem.
To tyle w kwestii dziennikarskiej bezstronności.
Zmiana warty
Jak relacjonowało się turniejowe starty Federera? Fantastycznie! Siedzisz na trybunach wspaniałych tenisowych stadionów, oglądasz wirtuozerię mistrza, słuchasz co ma do powiedzenia na konferencjach prasowych, a gdy nadarzy się okazja, przeprowadzasz zaplanowany lub spontaniczny wywiad. Później to wszystko spisujesz i nawet jeśli nikt inny nie miałby tego przeczytać, te chwile zostają na zawsze z tobą. Pierwsze rozmowy przychodziły nam niezmiernie łatwo, ponieważ Roger cały czas był zawodnikiem na dorobku. Kolejne sukcesy wzbudzały zainteresowanie coraz większej grupy dziennikarzy, ale dotarcie do niego nie stanowiło żadnego problemu. Po pokonaniu na Wimbledonie Pete’a Samprasa w 2001 roku, w meczu określanym jako „changing the guard” (zmiana warty), Federer stał się gorącym medialnie „towarem”, ale kontakt z nim i z jego najbliższym otoczeniem w dalszym ciągu nie nastręczał trudności. Do dzisiaj trzymam mailową korespondencję z jego matką, Lynette, która zajmując się kontaktami z mediami, przesyłała mi nagrane na DVD mecze juniorskie i wywiady udzielane w szwajcarskiej telewizji. Sytuacja zmieniła się w 2005 roku, kiedy w jego otoczeniu pojawił się zarekomendowany przez Monicę Seles, agent Tony Godsick. Z całą pewnością Amerykanin przyczynił się do wykreowania Federerowi statusu gwiazdy i to nie tylko w sferze sportu. Zrobił to w dobrze przemyślany sposób, dobierając nieliczne, acz prestiżowe grono sponsorów, angażując w gwarantujące sukces projekty czy organizując udział w wybranych spotkaniach. Dostęp do tenisisty stał się trudniejszy, ale jeśli ktoś już otrzymywał taką możliwość, wówczas jeszcze bardziej potrafił ją docenić. Zresztą nie w każdym miejscu Federer był otoczony ścisłą ochroną, o czym mogłem się przekonać podczas turnieju w Halle w 2013 roku. Nie niepokojeni przez obsługę zawodów, wspólnie z kolegą z Poznania, fotografem Sebastianem Henkielem, przyglądaliśmy się sesji treningowej Szwajcara. Bez ochrony, bez publiczności, za to z chwilą na wymianę uprzejmości i pamiątkowe zdjęcia.
Spotkania w Rotterdamie
Pomijając tradycyjne pomeczowe wywiady, w tym dziesięciominutową konwersację dzień po wygraniu przez Rogera pierwszego turnieju wielkoszlemowego na Wimbledonie 2003, udało mi się dwukrotnie dłużej z nim porozmawiać. Nie były to może wywiady rzeki, aczkolwiek chętnie do nich wracam. Obie rozmowy odbyły się w ramach promocji turnieju ATP w Rotterdamie. Pierwsza to indywidualna sesja prasowa, a następnie kameralna kolacja w restauracji hotelu Manhattan (obecnie Marriott) w lutym 2012 roku, w trakcie której Roger opowiadał o historii tenisa, swojej fascynacji dawnymi legendami sportu i pojedynkami rozgrywanymi przed dwudziestu-trzydziestu laty. Drugą był kilkugodzinny pobyt w Zurychu, zorganizowany dla współpracujących z holenderskim turniejem dziennikarzy, jesienią 2015 roku. W sali konferencyjnej lotniskowego hotelu Hyatt, każdy z nas miał możliwość bezpośrednich rozmów z tenisistą, a całość złożyła się na kilkunastostronicowy stenogram dokumentujący jego wypowiedzi na temat zbliżającego się sezonu, oczekiwanego powrotu po kontuzji Rafaela Nadala, tenisowych idoli, przyszłych gwiazdach, dzieciach i wsparciu żony. Kilka miesięcy później, ze względu na kontuzję kolana, Federer zrezygnował ze startu w Rotterdamie, ale ta zorganizowana przez Richarda Krajicka eskapada na długo zostanie w moich wspomnieniach.
Myślę, że każdy z sympatyków tenisa miał swoje „momenty” z Federerem. Niezależenie od tego, czy jest się jego fanem, czy też nie, nie sposób niezauważenie przejść obok sportowych dokonań mistrza z Bazylei. Podobnie jak faktu, że dzięki niemu tenis stał się dyscypliną globalną, szeroko komentowaną i opisywaną. Pamięć o wyjątkowym stylu gry Szwajcara i aura ikony współczesnego sportu, z pewnością towarzyszyć nam będą przez długie lata. Osobisty „efekt Federera” to już bardzo indywidualna kwestia. W moim przypadku niewątpliwie istotna.
Michał Samulski
Fot. www.depositphotos.com