Ivan Ljubicić, były trzeci tenisista świata, zwycięzca Pucharu Davisa i medalista igrzysk olimpijskich, a w ostatnich siedmiu latach trener Rogera Federera, w eksluzywej rozmowie z Michałem Samulskim udzielonej „Tenis Magazynowi”.
Karierę profesjonalisty zakończyłeś ponad dziesięć lat temu. Byłeś trzecim zawodnikiem świata, grałeś w półfinale Rolanda Garrosa, wygrałeś Puchar Davisa, zdobyłeś brązowy medal igrzysk olimpijskich w Atenach, zwyciężyłeś w dziesięciu turniejach ATP. Z perspektywy lat, które z osiągnięć cenisz najbardziej?
– Tak właściwie to moje postrzeganie tych osiągnięć na przestrzeni lat wcale się nie zmieniło. Praktycznie wszystkie są dla mnie istotne. Indywidualnie na pewno najbardziej cenię sobie dotarcie do trzeciego miejsca w rankingu ATP w maju 2006 roku oraz triumf w prestiżowym turnieju w Indian Wells cztery lata później. Drużynowo takim wydarzeniem było wygranie dla Chorwacji Pucharu Davisa w 2005 roku. To są szczególne chwile i nawet teraz, kiedy je wspomniałeś, wywołują u mnie ogromne emocje. Jestem z nich dumny i w kontekście sukcesu sportowego czynią mnie naprawdę szczęśliwym.
Po ostatnim meczu z Ivanem Dodigiem w Monte-Carlo, w kwietniu 2012 roku powiedziałeś, że w końcu przyszedł czas na prawdziwe wakacje, bez napiętego kalendarza startów, treningów i podróży. Jak spędziłeś ten czas, zanim zdecydowałeś się na powrót do cyklu w roli trenera?
– Rzeczywiście, kolejne dwa miesiące po zakończeniu kariery były moimi pierwszymi od dawna wakacjami. Wypoczywałem jak nigdy wcześniej – totalny reset. Jednocześnie bardzo szybko zaczęły pojawiać się pierwsze oferty pracy – komentatora, managera i coacha. Analizowałem je, dobrze wiedząc, jak ma wyglądać moje dalsze tenisowe życie. W tym samym roku podjąłem się roli tenisowego eksperta dla Sky Italia, a w marcu 2013 roku zostałem managerem Tomasa Berdycha. Po kilku miesiącach zaczęliśmy trwającą dwa i pół roku współpracę z Milosem Raonicem, który w tym czasie m.in. awansował do TOP 10 rankingu ATP, grał w półfinale Wimbledonu, finałach w Toronto i Paryż Bercy oraz zakwalifikował się do ATP Finals. To był bardzo dobry okres, który zaowocował późniejszą ofertą od Rogera Federera.
Jak doszło do Twojej współpracy z Rogerem? Czy brałeś pod uwagę jakąś perspektywę czasową, np. najbliższe dwa lata, a później: Dam sobie spokój lub spróbuję czegoś innego?
– Roger zaproponował mi dołączenie do swojego zespołu pod koniec 2015 roku, podczas ATP Finals w Londynie. To jego standardowe działanie, jakie podejmuje, tzn. zmiany w swoim otoczeniu lub trybie treningowym przeprowadza pod koniec roku, bardzo rzadko w trakcie. No chyba, że wymusza je jakaś nieplanowana sytuacja. W Londynie zaczęliśmy rozmawiać o współpracy, nie określając okresu jej trwania. Zależało mu na poznaniu moich opinii, wymianie doświadczeń, tym bardziej, że dobrze znaliśmy się z czasów bezpośredniej rywalizacji. Roger chciał mieć po swojej stronie byłego zawodnika, który „czytał” jego grę. Jednocześnie miałem już kilkuletnie doświadczenie w roli coacha, co mogło być dla niego dodatkowym argumentem. Nie każdy były tenisista odnajduje się w tej roli. Mnie chyba się udało. Ustaliliśmy wówczas, że pierwszym wspólnym turniejem będzie Dubaj, z którego wycofał się z powodu kontuzji kolana i późniejszemu zabiegowi artroskopii. Nie wiedziałem, jak długo może potrwać ta relacja. Na pewno nie zakładałem, ze będzie trwała tak długo.
Paul Annacone, były trener Pete’a Samprasa, powiedział kiedyś, że mając do czynienia z tak wybitnym zawodnikiem jak Pete, czasami po prostu wystarczy być. Najważniejsze, aby nie przeszkadzać. Czy wyobrażałeś sobie, że wasza współpraca może przybrać właśnie taką formułę?
– Po tym, jak otrzymałem propozycję od Rogera, skontaktowałem się z Paulem. Chciałem poznać jego opinię, tym bardziej, że przed laty również razem pracowali. Paul faktycznie wspomniał zacytowane przez Ciebie słowa, ale i ja sam zdawałem sobie z tego sprawę. Wiedziałem, że Roger nie chce mnie zatrudnić, żebym uczył go gry, żebym zmieniał poszczególne uderzenia, żebym motywował podczas meczów. To nie miałoby żadnego sensu. On chciał rozmawiać, dyskutować, słuchać. Dla mnie była to z kolei okazja do zweryfikowania samego siebie jako trenera i to przy najlepszym z możliwych tenisistów. Takie podejście z obu stron otworzyło drogę do naszej współpracy.
Czego nauczyłeś Rogera, a czego on nauczył Ciebie?
– W naszej relacji nauka chyba nie jest dobrym słowem. Prawdopodobnie bardziej właściwym będzie rozmowa. Dołączyłem do zespołu wybitnego zawodnika, zwycięzcy wielu turniejów wielkoszlemowych, byłego lidera rankingu ATP. Dołączyłem do sportowca, który od lat znajdował się w blasku fleszy, któremu towarzyszył status gwiazdy. Ja całkiem dobrze grałem w tenisa, ale ta medialna sfera była mi zupełnie obca. Wiedziałem jednak na co się decyduję, ponieważ znałem oczekiwania Rogera. Spędziliśmy ze sobą bardzo dużo czasu, nie tylko na korcie, na treningach czy w sali gimnastycznej. Przede wszystkim rozmawialiśmy – o tenisie, ale także o najbliższych, rodzinie, życiu. Od strony sportowej, pokazał mi swój tenis widziany jego oczami. W postrzeganiu świata, tego sportowego, ale i zwykłego, codziennego, nauczyłem się od niego najwięcej. Na pewno więcej, aniżeli on nauczył się ode mnie.
Czy jest jakaś szczególna chwila – wygrany mecz czy turniej, który z tego okresu wydaje się tobie najważniejszy? Który zawsze będziesz wspominał?
– Było wiele takich momentów i często do nich wracam, jak np. wygrane Rogera w Australian Open i na Wimbledonie w 2017 i ponownie w Melbourne rok później. Powrót na pozycję lidera rankingu ATP po turnieju w Rotterdamie też był ważny. Każde z tych wydarzeń miało dla nas istotne znaczenie, budziło emocje, wywoływało radość i dumę. Wspaniały, niezapomniany czas. Ze sportowego punktu widzenia, momentem zwrotnym pozostaje jednak zwycięstwo w Australian Open w 2017 roku. To był przełom, który wpłynął na dalsze lata jego kariery i jeszcze bardziej zdefiniował go jako wybitnego sportowca.
Od zeszłorocznego Wimbledonu, aż do oficjalnej decyzji o zakończeniu kariery, miał miejsce długi okres wyczekiwania. Czy cały czas wierzyłeś, że jego powrót do rywalizacji jest możliwy?
– Naprawdę wierzyłem, że Roger wróci. Widziałem, jak przebiegała rehabilitacja, powrót do treningów, jego determinacja, aby to stało się możliwe. Kolejne miesiące weryfikowały nasze założenia i plany ewentualnych startów, ale cały czas wszyscy wierzyliśmy, że tak się stanie. Rezygnacja z jednego czy dwóch turniejów nie wywracała założeń powrotu. Praktycznie do samego końca byłem przekonany, że Roger zagra jeszcze w turniejach. Na pewno nie przy uwzględnieniu pełnego kalendarza, bo przecież już wcześniej starannie dobierał miejsca, w których chciał grać, ale udział w co najmniej kilku imprezach w sezonie wydawał się być realny.
Co poczułeś, kiedy Roger podjął decyzję o zakończeniu kariery?
– Cisza i pustka, świadomość, że coś się skończyło. Roger zadzwonił i powiedział mi o tym. Ta rozmowa była w sumie dosyć krótka. Chciał mnie poinformować, że to ten moment i przedstawić sposób, w jaki chce swoją decyzję zakomunikować światu. Kolejna rozmowa była już znacznie dłuższa i bardziej emocjonalna. W sumie wiesz, że mając 41 lat, w życiu sportowca zbliża się chwila zakończenia kariery. Wiesz też, że ona nadejdzie raczej szybciej niż później i takiej decyzji należało się spodziewać. Ale w tamtym momencie, kiedy mi o tym powiedział, po mojej stronie zapadła głęboka cisza. Po jakimś czasie zaczęło do mnie docierać, że dzięki niemu mogłem uczestniczyć w czymś wyjątkowym. Mogłem być małą cząstką jego wielkiej kariery. To było coś niesamowitego, czego nigdy nie zapomnę.
Mając doświadczenie zawodnika i trenera, w której z tych ról lepiej się odnajdujesz?
– Bez wątpienia granie w tenisa sprawiało mi większą frajdę. Lubiłem i w dalszym ciągu lubię przebywać na korcie i decydować, jak uderzyć w konkretnym momencie. Zawodnik jest panem sytuacji, to on dokonuje wyborów i bierze za nie pełną odpowiedzialność. Może zagrać tak, jak chce, ale też nie ma prawa zrzucać winy na innych. Coach jest pracownikiem zatrudnionym przez zawodnika i jeśli chce być częścią jego zespołu, musi dostosować się do ustalonych warunków. Siedząc na trybunach możesz obserwować i analizować, ale nie wykonasz uderzenia i nie pobiegniesz w miejsce, w które chciałbyś pobiec i zagrać po swojemu. W tej konkretnej sytuacji pozostaje jedynie patrzeć. Z drugiej strony możesz dzielić się wiedzą. To skomplikowana relacja, z której jednak wiele można się nauczyć. Również o sobie samym.
Grając zawodowo w tenisa, należałeś do światowej czołówki. Byłeś świadkiem początku rywalizacji zawodników tworzących tzw. „wielką czwórkę”, finalnie „wielką trójkę”, jeśli wyciągniemy z niej nękanego kontuzjami Andy Murraya. Czy kończąc zawodową karierę wyobrażałeś sobie, że Federer, Nadal, Djoković i – do pewnego stopnia również Murray – na tyle lat zdominują rozgrywki cyklu ATP?
– Nie spodziewałem się aż takiej przewagi w tak długim czasie. W momencie pierwszych sukcesów Federera widać było, że to wyjątkowy zawodnik i że osiągnie wiele sukcesów. Podobnie odbierałem Nadala, zakładając jednak, że będzie dominował głównie na kortach ziemnych. Novak dochodził do szczytu stopniowo, krok po kroku. Był zdeterminowany i niezwykle skuteczny. Andy’emu zajęło to trochę więcej czasu, a później przeszkodziły kontuzje. Nie sądziłem, że tak długo będzie trzeba czekać na ich następców. Pojawiali się kolejni gracze, ale nie byli w stanie przełamać tych 3-4 zawodników. Teraz mamy jednak grupę tenisistów, którzy są w stanie znacząco zmienić dotychczasowy układ na 5-10 lat.
Kończący się sezon z jednej strony utwierdził dominującą pozycję Nadala i Djokovicia, ale z drugiej uwolnił potencjał młodych – Alcaraza, Augera-Aliassime, Ruuda czy Rune. Jak twoim zdaniem będzie wyglądała tenisowa przyszłość?
– To będzie bardzo ekscytujący czas. Novak tak szybko nie odpuści i będzie wygrywał kolejne turnieje. Rafa zawsze będzie dla mnie faworytem do zwycięstwa w Roland Garros. On nawet w podeszłym wieku może tam triumfować. Dobrze, że nowy numer 1 – Alcaraz ma już na koncie zwycięstwo w turnieju wielkoszlemowym, ale nie jestem pewien, czy zdominuje rywalizację tak mocno jak jego poprzednicy. Jest Felix, Casper i Jannik Sinner, dla którego miniony sezon był słabszy, ale myślę, że pokaże nam jeszcze, na jak wiele go stać. Mamy przed sobą bardzo ekscytujący czas. Po erze Borga i McEnroe, przyszli Becker i Edberg, później Sampras i Agassi, a później Federer, Nadal i Djoković. Za każdym razem ludzie obawiali się, czy pojawią się kolejne gwiazdy. Nie musimy martwić się o przyszłość tenisa. To piękna i wspaniała dyscyplina, a poszczególni zawodnicy są jej ważną częścią – aktorami, bez których oczywiście tenis nie może funkcjonować. Ale przyjdą kolejni świetni aktorzy i będziemy zachwycać się ich grą.
Czy w tej nowej tenisowej rzeczywistości widzisz dla siebie jakąś szczególną rolę? A jeśli tak, to jaką – coacha, agenta, komentatora?
– Mam oferty pracy od kilku zawodników, również od federacji. Bardzo lubię komentować tenisowe mecze, chyba dobrze odnajduję się w tej roli. Prowadzę też swoją akademię na wyspie Lošinj w Chorwacji i mam dalsze plany jej rozwoju. Chcę wszystko właściwie poukładać. Jeśli zdecydowałbym się na współpracę z jakimś graczem, wówczas może okazać się, że nie będzie to nikt ze światowego topu. W tej chwili jestem w procesie podejmowania decyzji i na pewno zamknę go jeszcze w tym roku. Ekscytuje mnie wizja kolejnych projektów i wierzę, że będą one udane.
Ivan Ljubicić (ur. 19 marca 1979 w Banja Luce) – chorwacki tenisista i trener tenisa, zdobywca Pucharu Davisa, brązowy medalista olimpijski z Aten (2004) w grze podwójnej, półfinalista wielkoszlemowego French Open. W zawodowym Tourze zadebiutował w 1997 roku. Od tego czasu rozegrał ponad 700 zawodowych spotkań w grze pojedynczej i ponad 200 w grze podwójnej. Ljubicić zwyciężył w 10 turniejach ATP World Tour w grze pojedynczej, a jego największy sukces to wygrana w 2010 roku w imprezie rangi ATP World Tour Masters 1000 rozgrywanej w Indian Wells. Oprócz tego Chorwat przegrał finał 14 turniejów (w tym 3 turniejów ATP World Tour Masters 1000). W reprezentacji grał od 1998 roku, kiedy pierwszy raz wystąpił w Pucharze Davisa. Wchodził także w skład reprezentacji, która w 2005 roku zdobyła to trofeum. Najwyższą pozycję w rankingu singlistów, trzecią, zajmował w maju 2006 roku. 15 kwietnia 2012 roku Chorwat zakończył zawodową karierę.