Australian Open okiem kibica. Najlepszy szlem ze szlemów

Cała Australia żyje tenisem - pisze Radosław Bielecki. Fot. Archiwum prywatne R. Bielecki

Australian Open i długo, długo nic. I tak mógłbym skończyć relację z Melbourne 2024. Już sama wyprawa na kolejny szlem (trzeci po US Open i Roland Garros) była dużym wyzwaniem logistycznym dla pięcioosobowej rodziny – egzotyczna odległość od Polski, długość lotów, no i oczywiście koszty, robią wrażenie – pisze o ubiegłorocznym turnieju Radosław Bielecki, miłośnik tenisa, prezes Come-On Tennis, artysta kabaretowy, dziennikarz, filmowiec…

Planowałem ten wyjazd od dwóch lat. Udało się w 2024 roku, ponieważ, między innymi, ferie zimowe na Dolnym Śląsku, tam, gdzie mieszkam, wypadały dokładnie w terminie AO, co znacząco uspokoiło moją małżonkę. Nie pozwoliłaby na dwutygodniową absencję dzieci w szkole. Alibi było zatem doskonałe. Dla każdego fana tenisa zobaczenie Australian Open na żywo powinno być wyzwaniem i marzeniem, które warto zrealizować. Miałem duże oczekiwania i wyobrażenia o tym miejscu. Rzeczywistość zdecydowanie je przerosła.

- Planowałem ten wyjazd od dwóch lat. Udało się w 2024 roku, ponieważ, między innymi, ferie zimowe na Dolnym Śląsku, tam, gdzie mieszkam, wypadały dokładnie w terminie AO, co znacząco uspokoiło moją małżonkę - wspomina w tekście z wyjazdu na Antypody Radosław Bielecki. Fot. Archiwum prywatne R. Bielecki
– Planowałem ten wyjazd od dwóch lat. Udało się w 2024 roku, ponieważ, między innymi, ferie zimowe na Dolnym Śląsku, tam, gdzie mieszkam, wypadały dokładnie w terminie AO, co znacząco uspokoiło moją małżonkę – wspomina w tekście z wyjazdu na Antypody Radosław Bielecki. Fot. Archiwum prywatne R. Bielecki

Podróż z Warszawy przez Dubai do Melbourne z przesiadką zajęła nam prawie 24 godziny. Już na lotnisku w Melbourne odczuwało się atmosferę turnieju. Wszędzie billboardy z tenisistami i logo turnieju. Przed lotniskiem wita nas ogromny afisz z podobizną Novaka Djokovicia, ubiegłorocznego zwycięzcy.

W hotelu zameldowaliśmy się już w niedzielę, chwilę po północy, a przecież od rana startował turniej. Czasu na pokonanie popularnego „jetlaga”, czyli zespołu nagłej zmiany strefy czasowej, było niewiele. Dzielnie i z nieskrywaną ekscytacją wybraliśmy się tramwajem na korty. Odległość to cztery przystanki z hotelu. Jakieś 15 minut. Miasto robiło wrażenie czystego, wokół dużo zieleni i parków. Wieżowce w zasadzie takie jak w Nowym Jorku, na ulicach jednak jakoś tak europejsko, ale również widać sporo Azjatów. Pogoda słoneczna, ale nie jakoś przesadnie gorąca. Około 20 stopni, czyli takie polskie lato. Przy wejściu na obiekt każdy kibic dostaje za darmo krem do opalania, bo słońce jest tutaj zdradliwe i bardzo szybko opala, o czym przekonaliśmy się następnego dnia, który rozpoczęliśmy od szukania apteki i czegoś na poparzenia skóry. Wróćmy jednak do pierwszych wrażeń z kortów.

Tenisowy plac zabaw

Przystanek numer jeden. Strefa dla dzieci, która zlokalizowana jest przy samym wejściu na obiekt. Powiem szczerze, że jeśli wybieracie się na AO z dziećmi, to właśnie tam można spędzić cały turniej, nie widząc ani jednego meczu. Jest wszystko, czego zapragnie dziecięca dusza, także w ciele dorosłego. Park linowy, tory przeszkód, animacje tenisowe z konkursami, park wodny z przeszkodami, mnóstwo kolorowych maskotek, biegających wśród bawiących się dzieciaków, stoły do tenisa stołowego, boiska do minitenisa, sklepy z gadżetami, lodami, napojami i jedzeniem, miejsca wypoczynku dla rodziców, muzyka, tańce i inne swawole. Tenisowy plac zabaw. Oczywiście obowiązkowo do każdej atrakcji trzeba chwilę odstać w kolejce, ale czego nie robi się dla swoich dzieci. Po prawie dwóch godzinach udało się pokonać wszystkie atrakcje, kończąc wpisem markerem na wielkiej ścianie do dziecięcego grafitti: Come-On Tennis Club Wrocław z flagą Polski. Podsumowując strefę dla dzieci, brakowało tam tylko kolorowych jarmarków, blaszanych zegarków, pierzastych kogucików, baloników na druciku, motyli drewnianych, koników bujanych, cukrowej waty i z piernika chaty.

Polskie derby na Margaret Court Arena

W końcu mogliśmy zobaczyć główną arenę zmagań tenisistów, do której prowadzi szeroka aleja, zakończona kładką nad miejską autostradą. Co ważne, chodzi się tam lewą stroną, tak samo, jak jeździ po ulicach. Od razu było widać, że jesteśmy z prawostronnej części Europy, bo chwilę nam zajęło zanim zrozumieliśmy, że idziemy wszystkim na „czołówkę”. Doszliśmy do głównego obiektu. Po lewej stronie widać korty boczne, a na wprost główne obiekty. Piękne, nowoczesne stadiony z Road Laver na czele. Dla nas najważniejszym polskim wydarzeniem był mecz Magdy Linette z powracającą do gry Dunką polskiego pochodzenia Caroliną Wozniacki, czyli teoretycznie takie polskie derby na Margaret Court Arena, trzecim co do wielkości stadionie Melbourne Park. Mecz był w sesji wieczornej, więc poszliśmy zrobić rekonesans całego kompleksu i odwiedziliśmy boczne korty, na których odbywały się sesje treningowe. Na pierwszy rzut widzimy: Sebastiana Kordę, Carlosa Alcaraza czy Camerona Norie.

Idziemy na obiad. Za chwilę rozpoczyna się wyczekiwany przez nas mecz Magdy Linette. Na trybunach sporo Polaków. Widać polskie flagi i co jakiś czas okrzyki. Pojawia się też mężczyzna w przebraniu polskiego króla z gronostajem na ramionach, koroną na głowie i berłem w ręku. Rozmawiamy chwilę. Okazuje się, że mieszka od lat w Melbourne i w taki sposób postanowił kibicować naszym tenisistom. Niestety, ku naszemu zdziwieniu mecz Magdzie nie idzie po jej i naszej myśli. Widać grymas bólu na twarzy. Polka ostatecznie nie kończy tego spotkania. Z powodu kontuzji i ze łzami w oczach schodzi z kortu. Nam też jakoś specjalnie do śmiechu nie było. Szkoda Magdy. Rok wcześniej doszła tutaj do półfinału. Na deser i otarcie łez zostaje nam ostatni mecz w sesji wieczornej: Borna Coric kontra Francise Tiafoe i pokaz dronów na nocnym australijskim niebie. Fantastyczna iluminacja. Drony co chwilę zmieniają pozycje i układają się w logo AO, puchary turniejowe i różnego rodzaju animacje tenisowe. Całość robi wrażenie i kończy się brawami kibiców. Jest rozmach.

Gwiazdy między kibicami

Z Igą Świątek. Fot. Archiwum prywatne R. Bielecki
Z Igą Świątek. Fot. Archiwum prywatne R. Bielecki

Drugi dzień zaczęliśmy od treningu tenisowego. Dwieście metrów od hotelu mamy wynajęte korty na dwie godziny. Rodzinnie spędzamy czas i jeszcze bardziej czujemy atmosferę turnieju. Po treningu i śniadaniu jedziemy na korty. Na początek obowiązkowe zdjęcie przy wypełnionym piłkami tenisowymi logo AO i udział w sesji treningowej z polskimi zawodnikami. Na korcie 16 po sobie trening mają Iga Świątek i Hubert Hurkacz. Po godzinnym treningu zdobywamy autografy Igi i Huberta oraz robimy sobie pamiątkowe zdjęcia. Są w dobrych nastrojach i świetnie wyglądają na korcie. Co bardzo ważne, zawodnicy są na wyciągnięcie ręki. Nie ma zasieków. Przechadzają się między kibicami i chętnie rozdają autografy i robią selfie. Oglądając treningi można np. godzina po godzinie na jednym korcie oglądać sesje treningowe kolejno: Dimitrowa, Alcaraza z Lajovicem, Sinnera, Thiema, Djokovicia, Osaki i Pliskovej. Zacny zestaw.

Słońce powoli daje się we znaki. Na całym obiekcie poustawiane są wiatraki rozpylające wodną mgiełkę. Korzystamy z tego często, choć pomaga na chwilę. Nasz cel na dziś to John Cain Arena, a tam dwa mecze pierwszej rundy z udziałem Polaków: Magdy Fręch z Australijką Anią Saville i Huberta Hurkacza również z Australijczykiem Omarem Jasiką. Zapowiadały się spore emocje, bo – jak wiadomo – miejscowa publiczność jest bardzo żywiołowa i kibicuje swoim. Mecz Magdy to prawdziwy rollercoaster. Raz jedna, raz druga tenisistka ma przewagę. Dopingujemy dzielnie, przebijając się przez okrzyki australijskich fanów. Ostatecznie Magda wygrywa pojedynek po trzech zaciętych setach 2:1 i melduje się w drugiej rundzie.

W boksie krajana, Huberta Hurkacza

Autor tekstu z Hubertem Hurkaczem. Fot. Archiwum prywatne R. Bielecki
Autor tekstu z Hubertem Hurkaczem. Fot. Archiwum prywatne R. Bielecki

Mecz Huberta oglądamy już w boksie Polaka. Wrocławianin, z którym się znamy, zaprosił nas na miejsca dla swojego teamu. To było spore przeżycie. Tam cały sztab z Craigiem Boytonem na czele. Obok nas siedzi i kibicuje Mariusz Fyrstenberg, kapitan naszej kadry narodowej Davis Cup, utytułowany deblista i aktualnie trener Janka Zielińskiego. Hubert był faworytem, co nie jest łatwe, tym bardziej, że pod drugiej stronie siatki Australijczyk, a za nim całe trybuny. Hubert radzi sobie z presją kibiców. Wygrywa w trzech setach, nie daje się ani razu przełamać przeciwnikowi. To był dobry dzień dla polskich kibiców i tenisistów.

czytaj też: Australian Open 2024. Jannik Sinner z pierwszym wielkoszlemowym triumfem!

Przerwa od tenisa. Jedziemy Great Ocean Road

Wtorek to dla nas czas odpoczynku od tenisa. Jedziemy na wycieczkę poza Melbourne. Klasycznie wybieramy Great Ocean Road, malowniczą trasę o długości ponad dwustu kilometrów, biegnącą wzdłuż południowo-wschodniego wybrzeża Australii. Droga, wraz z położonymi przy niej parkami narodowymi oraz charakterystycznymi skałami, wystającymi z oceanu o nazywane Dwunastu Apostołów, jest jedną z najważniejszych atrakcji turystycznych Australii i znajduje się na liście dziedzictwa Australian National Heritage List. To po prostu trzeba zobaczyć! Niestety, omija nas zwycięski mecz Igi Świątek z Sofią Kenin, który śledzimy w trakcie wycieczki na telefonie. Do hotelu wracamy wieczorem.

Najważniejszy mecz Magdaleny Fręch

Kolejny dzień przywitał nas deszczem. Prognozy mówiły jednak, że koło południa już się wypogodzi. Tak też się dzieje. To był tenisowo bardzo ważny dla Polaków dzień. Zaczęliśmy od pierwszego meczu w turnieju deblowym Janka Zielińskiego w parze z Hugo Nysem. Jak to bywa z pierwszymi meczami w turnieju, nie obyło się bez nerwów. Przeciwnikami para Australijczyków z dziką kartą do turnieju głównego. Kort boczny z krytą trybuną wypełniony po brzegi. Miejscowi i my, grupa Polaków, mocno dopingująca rodaka w parze z reprezentantem Monaco. Pierwszy set po tie-breaku dla gospodarzy. Zrobiło się bardzo nerwowo. Na szczęście Janek z partnerem opanowali emocje. Wygrali dwa kolejne sety i można było świętować. Następnym meczem, który bardzo nas interesował, to spotkanie Magdaleny Fręch z Francuzką Caroline Garcia. Nie boję się  stwierdzenia, że był to najbardziej emocjonujący mecz z udziałem naszych rodaków, na którym byliśmy. Stawiana na przegranej pozycji Magda stawiła dzielny opór faworyzowanej rywalce i ostatecznie wygrała ten mecz w dwóch, bardzo zaciętych setach, sprawiając niespodziankę sobie i kibicom. To była pierwsza wygrana Magdy z zawodniczką z TOP 20 rankingu WTA. Atmosfera na meczu była fantastyczna. Nieskromnie powiem, że całą polską grupą daliśmy radę ponieść Magdę do zwycięstwa. Doping nie słabł choćby na chwilę. Magda nie kryła szczęścia po ostaniej wygranej piłce. To był najlepszy i chyba najważniejszy mecz w jej dotychczasowej karierze, a my byliśmy tego świadkami. Na koniec dnia sesja wieczorna na Road Laver Arena i pojedynek Novaka Djokovicia z Alexem Popyrinem.

Autograf od Carlosa Alcaraza

Ostatni nasz dzień na australijskich kortach również obfitował w dużo emocji. Na początek mecz Igi Świątek z Danielle Collins, który ostatecznie wygrała Polka 2:1. Większość kibiców na stadionie spisała Polkę na straty, gdy Amerykanka w trzecim, decydującym secie, prowadziła 4:1 w gemach. Jednak Iga po raz kolejny pokazała niesamowity charakter. Od tej pory nie przegrała już żadnego gema, wygrywając 6:4. Było nerwowo, ale z happy endem. Po takich emocjach mieliśmy okazję zobaczyć w akcji rewelacyjnego Carlosa Alcaraza w pojedynku z Włochem Lorenzo Sonego. Wygrał ten pierwszy 3:1, ale mecz z dwoma tie-breakami mógł się podobać, no i zdobyty przez mojego 10-letniego syna autograf Carlosa jest bezcenną pamiątką z tego meczu.

Ostatnim meczem jaki zobaczyliśmy na żywo, był pojedynek Huberta Hurkacza z czeskim kwalifikantem Jakubem Mensikiem. Te czeskie nazwisko warto zapamiętać. Rewelacyjny 18-latek gra na bardzo wysokim poziomie i napsuł sporo krwi naszemu reprezentantowi, który ostatecznie wygrał 3:2, ale musiał się sporo napocić, aby złamać dobrą grę Czecha. Mecz zakończył się po północy i oglądaliśmy go z dziećmi śpiącymi nam na kolanach.

Cała Australia żyje tenisem

Drugi tydzień zmagań w AO oglądaliśmy już w Sydney, gdzie udaliśmy się na wycieczkę. Tam też czuć było atmosferę turnieju. Cała Australia żyje tenisem. W każdej knajpie czy restauracji można było oglądać mecze. Niesamowite było to, że wracając samolotem do Polski, mogliśmy oglądać cały mecz Huberta Hurkacza z Daniem Miedwiediewem. Okazało się, że wśród kilku kanałów telewizyjnych, prezentowanych na tabletach w nagłówkach samolotowych foteli, jest kanał sportowy i tam właśnie na żywo był pokazywany ten polsko-rosyjski pojedynek. Pół samolotu oglądało właśnie ten mecz. Nie obyło się bez skandowania imienia naszego rodaka i chóralnych okrzyków: „Polska, Polska!!!”. Do półfinału zabrakło niewiele. Byliśmy jednak dumni z postawy Polaka.

Podsumowując. Nie żałuję ani jednej chwili spędzonej w Australii. Pomijając aspekt tenisowy, bo organizacyjnie i emocjonalnie, mówiąc kolokwialnie, wyrwał mnie ten turniej z butów, to atmosfera, ludzie, pogoda, przyroda i klimat są nie do podrobienia. Ilość endorfin i strzałów dopaminowych, jakie zabrałem z sobą do Polski, był tak duży, że musiałem na lotnisku dopłacić za nadbagaż. Warto, warto, warto.

- Warto zobaczyć mecze podczas Australian Open - uważa Radosław Bielecki. Fot. Archiwum prywatne R. Bielecki
– Warto zobaczyć mecze podczas Australian Open – uważa Radosław Bielecki. Fot. Archiwum prywatne R. Bielecki

Tekst i zdjęcia: Radosław Bielecki

Udostępnij:

Facebook
Twitter

Podobne wiadomości