Novak Djoković 8 marca 2021 roku oficjalnie pobił rekord wszech czasów Rogera Federera. Serb po raz 311. otworzył nowy tydzień będąc liderem rankingu ATP. Kim jest „Nole”? Tenisowy mistrz. Rozkapryszony dzieciak. Człowiek z obsesją zwycięstwa. Antyszczepionkowiec. Filantrop. Furiat. Dziecko wojny.
Tekst: Marcin Bratkowski
Pojawił się na wielkiej tenisowej scenie, kiedy klucze do serc kibiców były już rozdane. Większa część była w rękach szwajcarskiego gentlemana Rogera Federera, nieco mniejsza jego największego rywala, prostolinijnego Hiszpana Rafaela Nadala. Novak Djoković ze swoją wielką sportową klasą pojawił się w niewłaściwym miejscu i niewłaściwym czasie. Z wielkim prawdopodobieństwem zakończy karierę jako najwybitniejszy zawodnik w historii. Już dziś pod względem liczby wielkoszlemowych triumfów depcze po piętach dwóm wielkim rywalom, a jest od obu młodszy i mniej wyeksploatowany. Jednak najważniejszą dla siebie walkę od lat przegrywał.
– Ma bolesną zadrę w sercu, bo chce by cały świat go kochał, a tak się nie dzieje – analizował John McEnroe, legendarny tenisista. Amerykański dziennikarz Ben Rothenberg szedł jeszcze dalej, twierdząc, że najmocniej wspierana przez kibiców trójka tenisistów na świecie to Federer, Nadal, i ten, który akurat gra przeciwko Djokoviciowi. Przez większość 2020 roku „Nole” zajmował się głównie wbijaniem kolejnych gwoździ do swojej wizerunkowej trumny, zaczynając od organizowania pokazowych turniejów tenisowych na Bałkanach, w trakcie których ignorował wszelkie reguły bezpieczeństwa epidemicznego, a później dokładając do tego kompletnie przypadkowe i ekstremalnie głupie uderzenie sędziny liniowej piłką, co kosztowało go przeszło ćwierć miliona dolarów w nagrodach i – prawdopodobnie – wielkoszlemowy tytuł US Open. Końcówkę sezonu miał już lepszą – na kortach Rolanda Garrosa zgodnie z przewidywaniami dotarł do finału, gdzie uległ królowi mączki, Rafaelowi Nadalowi. W kończącym sezon 2020 ATP Finals odpadł w półfinale, przegrywając dopiero z późniejszym zwycięzcą, Daniiłem Miedwiediewem, któremu zrewanżował się zresztą w finale tegorocznego Australian Open, wygrywając 18. tytuł wielkoszlemowy.
Lokalny bohater, globalny wróg publiczny
Analizując dane z Google, Djoković jest najpopularniejszym tenisistą w siedmiu krajach: Serbii, Czarnogórze, Bośni i Hercegowinie, Chorwacji, Słowenii, Kosowie i Macedonii Północnej. Na Bałkanach to lokalny bohater, filantrop wspierający lokalne społeczności, którego fundacja zbudowała 43 przedszkola i wyszkoliła ponad 1500 nauczycieli. Serb miał 12 lat, kiedy przeżył naloty sił NATO, bombardujących jego rodzinny Belgrad. Trenował gdzie tylko mógł, odbijając tysiące razy piłkę o ściany zrujnowanego basenu. Nigdy nie porzucił marzenia o wielkoszlemowym tytule. O byciu największym. O pójściu w ślady Pete’a Samprasa, zwycięzcy Wimbledonu w 1993 roku – pierwszego wielkiego turnieju oglądanego przez małego „Nole”. Jego drogę do wielkości znakomicie pokazała Polka Zuzanna Szyszak w nagrodzonym m.in. na festiwalu w Palermo krótkometrażowym filmie animowanym „Ajde!”.
– Brakuje mi słów po obejrzeniu „Ajde The Movie”. Ten film przywołał tyle wspomnień, że popłakałem się ze wzruszenia. Jestem zaszczycony tym dziełem sztuki. Zuzanno, zrobisz jeszcze wiele niesamowitych rzeczy w swoim życiu. Kawał dobrej roboty! – napisał po jego obejrzeniu sam Djoković. To był 2015 rok. W oczach kibiców był „tym trzecim”, ale miał spore grono niezwykle zaangażowanych i wiernych fanów, takich jak polska animatorka. Przez te pięć lat tak bardzo zależało mu na uwielbieniu tłumów, że większość całkowicie do siebie zniechęcił. Jak postawiony na głowie Faust: jest częścią tej siły, która wiecznie dobra pragnąc, wiecznie czyni zło. A wszystko zaczęło się od niezwykłego pokazu siły mentalnej, czyli finału US Open w 2015 roku. Tam Djoković zmierzył się z 23 tysiącami rywali. Jednym z nich był Roger Federer, resztę stanowili zachowujący się skandalicznie amerykańscy kibice. Serb zagrał genialnie. Wygrał. Dał pokaz absolutnie kosmicznego tenisa. – Kiedy krzyczeli „Roger, Roger!” wmawiałem sobie, że krzyczą „Novak, Novak!”. Czasami coś takiego daje mi dodatkowego kopa, ale szczerze mówiąc wolałbym mieć trybuny po swojej stronie – przyznawał tenisista.
Pokonany przez koronawirusa
Po Serbie było doskonale widać, że brak wsparcia trybun nie jest mu w smak. Gorąca, bałkańska krew buzowała w nim, kiedy słyszał gwizdy pod swoim adresem, spowodowane tylko tym, że nie jest Federerem czy Nadalem. Przez lata to w sobie gromadził, aż wreszcie przestał sobie radzić z rolą wroga publicznego, którym stał się zanim tak naprawdę zrobił cokolwiek złego. Więc zaczął coraz bardziej wczuwać się w narzuconą rolę czarnego charakteru. W 2016 roku podczas ATP Finals w przypływie frustracji uderzył piłką w trybuny. Szczęśliwie trafił w puste krzesełko. Zapytany przez dziennikarza, czy nie boi się dyskwalifikacji, wyśmiał go, twierdząc, że równie dobrze mogą rozmawiać o tym, co by było, gdyby w hali spadł śnieg.
W tym samym czasie coraz głośniej zrobiło się o wyznawanych przez niego pseudonaukowych teoriach. Współpracował z „duchowym guru” Pepe Imazem, urazy leczył końskim łożyskiem u kontrowersyjnej znachorki Marijany Novaković, dzielił się ze światem „mądrościami” dotyczącymi uzdrawiającej mocy bośniackich piramid słońca, czy o cząsteczkach wody reagujących na emocje. O ile zamieniając treningi na medytację zaszkodził wyłącznie swojej formie sportowej, o tyle jego działania od wybuchu pandemii koronawirusa były niebezpieczne dla szerokiego grona odbiorców. Nie przestrzegając zaleceń dotyczących izolacji społecznej zorganizował na Bałkanach pokazowe tenisowe turnieje Adria Cup. Kiedy pół świata siedziało zamknięte w domach, „Nole” i spółka nie tylko grali w tenisa, ale też balowali do białego rana. Efekt? Djoković, jego żona, Viktor Troicki, Borna Corić i Grigor Dimitrow złapali koronawirusa. – Nie pytajcie mnie już o moje głupie zachowania. On przebił wszystko – skomentował znany jako największy tenisowy badboy Nick Kyrgios.
Można zaryzykować stwierdzenie, że gdyby nie wieloletnia walka z całym światem – i zdrowym rozsądkiem – tenisowe władze może spojrzałyby przez palce na kompletnie przypadkowe uderzenie piłką sędzi liniowej w meczu US Open. Po ostatnich koronawirusowych ekscesach Djokovicia ten wybryk był dla nich jak gwiazdka z nieba. Regulamin w jasny sposób pozwalał go zdyskwalifikować, co bez większego zastanowienia szefowie rozgrywek zrobili, korzystając z wymarzonej okazji do utarcia nosa krnąbrnemu zawodnikowi. A że przy okazji turniej medialnie stracił? Że o triumf bije się tylko grono młodych, wygłodniałych wilczków, bez wielkich gwiazd? Parafrazując Lorda Farquaada, głównego antagonistę z filmu „Shrek”, zdyskwalifikowanie Novaka było dla tenisowych decydentów „poświęceniem, na które są gotowi”.
Serb wygrywa w Melbourne
W US Open do momentu niefortunnego incydentu murowanym faworytem był oczywiście Djoković. Sam przez swoją głupotę stracił co najmniej ćwierć miliona dolarów, a gracze, którzy na niego stawiali u bukmacherów, też mocno dostali po kieszeni. W styczniowym Australian Open, mimo szokującego odpadnięcia z turnieju wielkoszlemowego w Nowym Jorku, według ekspertów z firm bukmacherskich powinien był wygrać i potwierdził to, zwyciężając w finale Daniiła Miedwiediewa 7:5, 6:2, 6:2. Do osiągnięć Federera i Nadal brakuje mu jeszcze tylko dwóch tytułów…