Karol Stopa, komentator tenisa w stacji Eurosport, o wynikach reprezentantów Polski, o dokładności badań antydopingowych, która jest… dwa razy większa niż dokładność, z jaką badane są leki trafiające do aptek, o swoim dziennikarskim debiucie w telewizji podczas olimpiady w Barcelonie, „zasranym internecie”, bukmacherce i w jakim kierunku zmierza tenis.

Jesteś najbardziej znanym głosem polskiego tenisa. Gdy z telewizora mówi Karol Stopa, to wiadomo, że tenisowo zawsze dzieje się coś interesującego.
– Miło słyszeć, natomiast na wydarzenia na korcie nie mam niestety wpływu. A żałuję, bo czasami chciałoby się chwycić rakietę i samemu dograć mecz.
Jak wygląda Twoja praca?
– Eurosport, stacja w której pracuję, przez wiele lat pokazywał prawie codziennie mecze cyklu WTA. Wcześniej, choć trudno w to uwierzyć, była taka kumulacja, że oprócz meczów z udziałem kobiet były transmitowane też turnieje cyklu ATP. Potem te obciążenia wyglądały różnie. Dzisiaj pojawiamy się na antenie już tylko przy okazji trzech Wielkich Szlemów. Dwa z nich: US Open i Australii Open są niestety w porach paskudnych. Trochę obawiałem się tegorocznej edycji Australian Open, tych nieprzespanych nocy, bo PESEL niestety coraz bardziej daje o sobie znać.
Jesteśmy świadkami złotej ery polskiego tenisa?
– W roku 1974 roku byłem chyba pierwszym polskim dziennikarzem, który zaliczył, w jednym sezonie, wszystkie cztery turnieje wielkoszlemowe. Dotarłem nawet do Melbourne, co było sporym wyczynem, bo tam wtedy dziennikarzy z Polski w zasadzie nie znali. Byłem jak taki niedźwiedź polarny stąpający po ulicach tego słonecznego miasta. Tak było wtedy, a dziś jesteśmy obywatelami świata. Tenisistki i tenisiści z naszego kraju grają z powodzeniem w największych turniejach na świecie. Tegoroczny Australian Open był pod tym względem dla kibiców z Polski bardzo interesujący. Mogliśmy śledzić występy nie tylko Igi Świątek, ale też Magdy Fręch, Magdaleny Linette, Mai Chwalińskiej. Wśród mężczyzn wrócił Hubert Hurkacz, grał Maks Kaśnikowski i Kamil Majchrzak. Sporo się działo.
Patrząc na wyniki, są powody do radości?
– Na pewno nie ma podstaw do dramatyzowania. Hubert Hurkacz wrócił po kontuzji i w Australii był taki jakby trochę przygaszony. Ma w swoim otoczeniu wspaniałych ludzi i wierzę, że się odbuduje (rozmowa była przeprowadzona przed zabiegiem artroskopii, jakiej poddał się Hurkacz – przyp. red). Iga Świątek (2. WTA) osiągnęła półfinał. A półfinał w Australii, to wynik przyzwoity. Triumfowała w Wimbledonie, to kapitalny wynik. Polka ma nowego trenera i wprowadziła do swojej gry elementy, których wcześniej u niej nie oglądaliśmy, m.in. wolejowe akcje przy siatce, a nawet granie dropshotów.
Iga Świątek w połowie września ub. roku usłyszała, że wynik testu antydopingowego z pobranej 12 sierpnia przed turniejem Cincinnati Open próbki, dał niej wynik pozytywny. Za Polką nerwowe miesiące.
– Tak.W tej sprawie dopingowej największym szczęściem Igi było chyba to, że w mądry sposób zarządziła tym kryzysem. Trafiła do Andrzeja Pokrywki, byłego dziennikarza, specjalisty z zakresu farmacji, eksperta od spraw dopingowych, który punkt po punkcie ułożył Polsce sposób postępowania. I ona tą drogą poszła. Dziesiątki różnych kroków zostało wykonanych prawidłowo. W żadnym miejscu nie naraziła się na zarzuty matactwa prawidłowo wykazując, że zanieczyszczone środki, które zawierała melatonina, wzięła całkowicie przypadkowo.
Jakie wnioski płyną z tej sytuacji?
– Jesteśmy świadkami bardzo dziwnego zjawiska dot. dopingu w sporcie. Okazuje się bowiem, że dokładność badań antydopingowych jest dwa razy większa niż dokładność, z jaką badane są leki trafiające do aptek. To zaczyna być niebezpieczne, bo duża liczba przypadków na styku daje pole do popisu różnej maści cwaniakom kręcącym się przy zawodowym sporcie. Te zakazane specyfiki podawane są w małych dawkach, żeby szybko zniknęły z organizmu. Wielu sportowców jest faktycznie niewinnych, a w tym systemie prześlizgują się ci, którzy doping biorą świadomie.
Mówisz i piszesz o tenisie dość bezkompromisowo. Twoje sądy są dość surowe.
– Jakiś czas temu po meczu Igi, który skomentowałem, usłyszałem, że jestem za mało entuzjastyczny i od tego czasu meczów naszej gwiazdy już nie komentuje. Przy czym, żeby było jasne, nie skarżę się. Nie domagam się pracy przy meczach Igi Świątek, bo uważam, że komentowanie wydarzeń z udziałem Polaków, to zadanie jedno z najtrudniejszych.
Dlaczego?
– Zawsze podziwiałem komentatorów piłkarskich, którzy komentują mecze reprezentacji Polski. To w ich wykonaniu taniec na linie. Balansują, żeby nie urazić trenera i nie popsuć sobie dobrych relacji z kadrą. Nie powiedzą złego słowa o jednym czy drugim piłkarzu, chociaż grał fatalnie, bo nie udzieli mu następnym razem wywiadu.
W zawodzie siedzisz ponad 40 lat. Jako komentator tenisa debiutowałeś podczas Igrzysk Olimpijskich w Barcelonie 1992 roku. Jak wspominasz swoje początki?


– Tak. Dużo czasu już upłynęło. Zdzisiek Ambroziak był wtedy wiodącą postacią naszej ekipy, u jego boku zaczynałem. A nie ma go już z nami na tym świecie ponad 20 lat. Nasza tenisowa reprezentacja, debiutująca wtedy w Barcelonie, była dość skromna. Pojechała Katarzyna Nowak (47. WTA) i, w deblu, Magdalena Mróz i Katarzyna Teodorowicz. Mężczyźni nie wystartowali.
Mój debiut w Barcelonie był dla mnie szokiem, bo nigdy wcześniej nawet nie siedziałem na stanowisku komentatorskim. Zostałem wywieziony łódką na środek jeziora. Łódka odpłynęła, ja zostałem i musiałem sobie radzić.
I jak poszło?
– Chyba nie najgorzej. Siedzę sobie na stanowisku komentatorskim, trwała akurat przerwa pomiędzy meczem deblowym, a singlowym, nie działo się nic i nagle usłyszałem w słuchawkach Sylwka Grzeszczaka, człowieka zarządzającego transmisją z Warszawy. Poprosił mnie, żebym opowiedział, co dzieje się na kortach. Mówię mu: Sylwek! Ale tu się nic nie dzieje. Nie szkodzi. Coś powiesz. Traf chciał, że Zdzisiek Ambroziak akurat wyszedł do toalety i zostałem sam. No i coś tam opowiadam i widzę, że Zdzisław wraca po schodach i zdziwiony patrzy na mnie, co ja wyprawiam. Gdy wszedł, to akurat skończyłem. Tak to wyglądało (śmiech).
Do telewizji przyszedłeś z doświadczeniem dziennikarza prasowego?
– Tak. Długie lata pisałem m.in. w „Kurierze Polskim”, ale przejście od pisania do pracy z mikrofonem, to nie jest łatwa sprawa. Bardzo długo byłem przekonany, że mój głos, mój sposób mówienia, jest do niczego. Słuchałem innych komentatorów i niektórzy drażnili mnie tym, jak operują głosem. Bałem się, że też mogę być tak odbierany.

To, w jaki sposób opowiadasz o tenisie, podoba się kibicom dyscypliny. Ten Twój niski głos, to dar od Boga, czy pracowałeś nad nim np. z logopedą?
– Nie, nigdy nie korzystałem z pomocy specjalistów od emisji głosu. Na początku miałem taką tendencję do ciągnięcia głosek w przerwach, a jest to bardzo irytujące przy dłuższym mówieniu. Zacząłem się pilnować, a unikanie tego błędu oczyszcza transmisję z tych różnych, niepotrzebnych naleciałości brzmieniowych.
A co do reszty, na pewno bardzo pomogło mi doświadczenie dziennikarskie. Miałem coś, czego dzisiejsi startujący w tym zawodzie komentatorzy niestety nie mają, czyli warsztat. Miałem też spore pojęcie o naszym ukochanym sporcie. W tenisa grałem bowiem od najmłodszych lat i nieskromnie mówiąc, jako praktyk wiem o nim naprawdę dużo.
Wśród komentatorów są osoby notowane w przeszłości na listach ATP i WTA. Lech Sidor, Dawid Olejniczak, Klaudia Jans-Ignacik – grali w największych turniejach, a z kolei Tomasz Wiktorowski czy Dawid Celt, byli na samym szczycie ze swoimi zawodniczkami. Widzą więcej? Mają przewagę?
– Lech Sidor, Dawid Olejniczak, Dawid Celt, czy Aśka Sakowicz-Kostecka, to ludzie z dużego tenisa. Ale dobra transmisja jest wtedy, kiedy poszczególne głosy są dobrze rozpisane i wzajemne się uzupełniają. Jedna osoba mówi o rzeczach związanych z samą grą, z techniką, z uderzeniami, a druga – ten główny prowadzący transmisję, jest od podawania różnych faktów, od przypominania zdarzeń. To wszystko powinno się jakoś wzajemnie dopełniać. Tu trzeba się po prostu najzwyczajniej w świecie po ludzku dogadywać.
Udawało się?
– Na ogół bezproblemowo. Gdy z biegiem lat zyskałem większą pewność siebie, byłem czasami na antenie postacią zbyt dominującą w stosunku do tych, którzy dopiero zaczynali. Dzisiaj w przypadku sporu raczej ustępuję jako pierwszy, ale oczywiście nie lubię, jeżeli mój partner za mocno się rozpycha i wchodzi w moją rolę.
Wiem, że przed transmisją zawsze długie godziny poświęcasz na zbieranie informacji o tenisistach, którzy mają grać. Czy nadal tak jest?
– Tego nie potrafię się niestety wyzbyć, a rodzina cierpiała latami przez to. Czasem żałuję, że tego czasu spędzam aż tak dużo. Lubię być jednak solidnie przygotowany, bo w czasie transmisji nigdy nie wiadomo, co się wydarzy. Nie chcę zawieść widzów. Zdarzało się, że niektórzy próbowali naśmiewać się z tych moich notatek, które zabieram do studia. Tylko oni nie wiedzieli, że wykorzystuję z tego 5-10 procent. Sztuka nie polega na tym, żeby od razu wyrecytować wszystko, co przygotowałeś. Trzeba to zrobić w odpowiednim momencie (śmiech).
Kiedyś Bohdan Tuszyński w książce „Tytani Mikrofonu” pisał, że jeżeli komentator sportowy nie ma szczęścia do wyników swojej drużyny, to nie zrobi kariery i kibice go nie pokochają. Pamiętasz transmisje z udziałem Polaków, które ukształtowały Cię zawodowo?
– Dużo tego było. Usiłowaliśmy z Lechem Sidorem policzyć, ile finałów wspólnie skomentowaliśmy i po trzydziestu paru straciliśmy rachubę. Na pewno przez te wszystkie lata przewinęły się przynajmniej ze trzy pokolenia tenisowe. Ci, których mecze komentowałem na początku, dziś są już trenerami albo w ogóle odeszli z tenisa. Stacja Eurosportu straciła prawa do transmisji meczów WTA w momencie, gdy zaczął się złoty czas Agnieszki Radwańskiej. Zdążyliśmy skomentować jedynie pierwsze, duże wyniki krakowianki. Najlepszy wielkoszlemowy wynik Agnieszki, który miałem okazję komentować, to mecz Polki z Wiktorią Azarenką podczas Australian Open w roku 2014. Komentowałem ten mecz z Aśką Sakowicz-Kostecką i wtedy Agnieszka w Melbourne wygrała i awansowała do półfinału. Wydawało się, że musi zagrać w finale, ale przegrała z Dominiką Cibulkową. Tam była kolizja terminu, zbyt krótki czas na odpoczynek. To spotkanie z Azarenką było niesamowite. Był też Jerzy Janowicz. On swój najlepszy wynik zrobił w Wimbledonie w 2013 roku, był tam w półfinale. My jednak nie mieliśmy praw do tego turnieju, więc to wszystko było gdzieś trochę obok. Wielkim powodem do radości był też deblowy tytuł Łukasza Kubota i ostatnie sukcesy Janka Zielińskiego.
Podczas tenisowego turnieju igrzysk olimpijskich w Tokio zaliczyłeś wpadkę. Nie wiedziałeś, że masz włączony mikrofon i w wulgarnych słowach mówiłeś o meczu Aryny Sabalenki, która 2. rundzie mierzyła się z Donną Vekić. Czy ten temat wraca?
– Czasami jestem jeszcze o to pytany, ale to sprawa zamknięta. Przeprosiłem.
Można było tego incydentu uniknąć?
– Oczywiście! Skumulowało się pięć przyczyn, które nie miały prawa się zdarzyć, a jednak się wszystkie równocześnie zdarzyły. To trochę tak, jak w katastrofie lotniczej. I jak na ironię padło na mnie. System komentowania zdalnego nie był w tamtym momencie wystarczająco dopracowany. Był poważny kłopot z tzw. wchodzeniem i wychodzeniem z tych transmisji. Lech Sidor, który miał komentować po mnie, wszedł do pomieszczenia i zaczęliśmy rozmawiać. Żeby było śmiesznie, w tym samym momencie pojawiła się pani od techniki. Spytaliśmy, czy mikrofony są wyłączone? Pani tak sprawdziła, że włączyła mikrofony wyłączone i cała nasza wesoła pogwarka poszła w eter. Natomiast nie miało to kompletnie żadnego związku z tym wszystkim, co mi zarzucano. Z mojego punktu widzenia nie byłem jeszcze na antenie. Mam oczywiście pewien rodzaj kaca po tym, co się stało. Pracujemy jednak w dużym stresie i różne wpadki się zdarzają. Czułem się paskudnie, złożyłem nawet rezygnację i chciałem odejść, ale władze firmy wybiły mi to z głowy.
Jakieś wnioski?
– Bardzo to przykre, że po latach ciężkiej pracy, za sprawą tego zasranego internetu, każdy, za przeproszeniem, palant może wejść, odgrzebać to nagranie i po raz kolejny obrzucić człowieka błotem.
Jesteś romantykiem tenisa. Reprezentujesz pokolenie, które inaczej patrzy na biały sport niż komentatorzy młodego pokolenia. A widzowie to doceniają i piszą: Pan Karol Stopa jest da mnie jako rodzina. Albo: Wspaniały Karol Stopa, mój ulubiony gawędziarz, wyciągający na światło dzienne rozmaite smaczki i anegdoty z otoczenia kortów tenisowych. Kopalnia wiedzy o tym wspaniałym sporcie i ludziach z nim związanych – można przeczytać o tobie w sieci.
– Może ludziom podoba się to, że do wielu rzeczy podchodzę zdroworozsądkowo. Mam awersję do mierzenia i cyzelowania wszystkiego. Uważam, że statystyk jest w sporcie za dużo. Tenis niestety wpadł w sidła firm, które opracowują specjalne programy i wciskają potem tę wiedzę komentatorom. Jedną z najśmieszniejszych określeń, jakie słyszałem, to procent gola spodziewanego w piłce nożnej. Dochodzimy do absurdu! Te wszystkie statystyczne informacje powinny w pierwszej kolejności trafiać do trenerów, którzy prowadzą danego zawodnika. No bo co mi z tego, że jakiś mędrzec mówi mi, że skuteczność serwisu po drugim podaniu to 37 proc., a w zeszłym tygodniu było 25proc. Taka wiedza w ogóle do mnie nie przemawia. Tego typu wiedzą gardzę!
Są w tenisie różne tajemnice, których z różnych powodów nie możesz zdradzić podczas transmisji?
– Dużo jest historii związanych ze sferą obyczajową. Szczególnie kobiecy tenis jest mocno nasycony relacjami męsko-damskimi i damsko-damskimi. To ciągnie się od lat i wpływa na wyniki, ale jednocześnie są to sprawy, o których nie wypada za dużo publicznie mówić. Powinniśmy rozmawiać o grze w tenisa, a nie o tym, kto z kim ma romans albo się rozwodzi.
A jakie jest Twoje podejście do bukmacherki w tenisie?
– Na pewno bukmacherka weszła za głęboko, bo firmy bukmacherskie zostają sponsorami tytularnymi całych dużych turniejów. Samej działalności jako takiej nie krytykuję, ale jest to jednak żonglowanie ludzkimi słabościami. Zdarza się niestety, że to prowadzi do zdarzeń tragicznych.
Dziennikarzy powinni firmować swoimi twarzami gry hazardowe?
– Nie jest aktywność zbyt elegancka, nie powinno to, prawdę mówiąc, mieć miejsca, ale nie winiłbym jedynie samych dziennikarzy. Jeżeli dziennikarstwo nie daje ci pozycji i pieniędzy takich, jakie oczekujesz, to szukasz dodatkowego finansowania gdzie indziej. Tak to niestety wygląda.
Gdybyś mógł wejść w skórę któregoś znanego tenisisty? Mówię o największych tenisistów, których mecze komentowałeś, to kim chciałbyś być?
– Zawsze byłem zafascynowany Petem Samprasem. To dla mnie absolutnie postać numer jeden. Poznałem go osobiście dzięki Waltowi Landersowi, amerykańskiemu trenerowi przygotowania fizycznego polskiego pochodzenia, ale spotkanie trwało około minuty. Sampras był typem samotnika, uciekał od osób, których nie znał. W amerykańskim tenisie było dwóch dziennikarzy, z których mi rozmawiał, a całą resztę ignorował. Gdy usłyszał od Walta, że jakiś dziennikarz z Polski chce z nim pogadać, to po prostu zwiał. Została Stella Sampras, czyli jego przesympatyczna siostra i z nią sobie pogadaliśmy.
Dlaczego Sampras to dla Ciebie tak ważny tenisista?
– On zawsze kochał atak. W klubie, w którym się wychowywałem, była fascynacja wolejem, grą przy siatce. Ciągle, mimo że mam już dużo lat i zniszczone kolana, to ręka do woleja została. Zawsze ułoży się tak jak trzeba, co jest zasługą Ksawerego Tłoczyńskiego, który mnie tego woleja dawno temu uczył.
Pete Sampras był fenomenalny w ataku. A wolej to akcja, którą ludzie zachwycają się na całym świecie ale niestety, wydaje się, że woleje bezpowrotnie zniknęły z kortów Wimbledonu.
Czy współcześnie Pete Sampras miałby czego szukać na światowych kortach?
– Zastanawiałem się kiedyś nad tym i uważam, że nie. Szybkość granych piłek jest współcześnie dużo większa niż jeszcze kilka lat temu. Dziś tenisiści uderzają po prostu mocniej i szybciej. Jeżeli nie grasz podobnie jak oni, to nie masz czego szukać, bo nie znajdziesz odpowiedzi na ich grę, nie mówiąc o tym, że nie ma po co biec do siatki. Zmieniły się piłki, zmieniły się naciągi, zmieniło się katapultowanie rakiet. Kilka lat temu miałem okazję komentować mecz we Frankfurcie. Grał Boris Becker z jakimś innym mistrzem sprzed lat. Patrzyłem na to spotkanie i mówię: o Boże, jak oni wolno grają. To jest pierwsza myśl, która przychodzi do głowy. To tak jak w piłce nożnej. Pele był artystą futbolu, ale z szybkością i siłą dzisiejszych napastników by sobie nie poradził.
Jakie jest Twoje podejście do pieniędzy w tenisie? Wszyscy chcą zarabiać coraz więcej. Tenisistki domagają się zrównania wysokości nagród z tym, co zarabiają mężczyźni.
– Z tymi pieniędzmi to dziwna sprawa. Z jednej strony, gdy patrzy się na budżety turniejów wielkoszlemowych i porównuje je z gażami np. w zawodowej koszykówce czy w futbolu amerykańskim, to okazuje się, że tenisiści są tu mocno pokrzywdzeni. Procentowo wcale nie dostają znowu takich wielkich sum. Z drugiej strony, te kwoty w tenisie są coraz bardziej absurdalnie wysokie i coraz bardziej potrafiące wykrzywić rywalizację.
Co masz na myśli?
– Choćby to, że na kort wychodzą nawet ludzie kontuzjowani. Chcą przetrwać do końca, wziąć pieniądze i wrócić do domu. Miałem w ręku taką listę tenisistów, którzy przyjechali do Melbourne z kontuzjami. To była spora kartka i oni wszyscy wyszli na ten kort i jakoś wytrwali do końca. Cóż. Cztery razy do roku pojawia się okazja, żeby podreperować budżet. Jednym startem można ustawić sobie, i punktowo, i finansowo na jakiś czas karierę. Nawet ciężko to krytykować.
Dołożenie ogromnych pieniędzy do pierwszych rund turniejowych spowodowało, że jest nieprawdopodobny nacisk na rywalizację na początkowym etapie turnieju. Tenisiści grają jak o życie, a czterogodzinnych pięciosetówek jest zatrzęsienie. Finał tego jest absolutnie do przewidzenia. Ci, którzy grają są tak podmęczeni, że „umrą” na korcie w następnych rundach. I tak dzieje się w kolejnym turnieju wielkoszlemowym z rzędu.
Czy sukcesy polskiego tenisa są dobrze wykorzystywane w naszym kraju?
– Tenis to sport rodzinny, który mogą z powodzeniem uprawiać dzieci z rodzicami, a nawet dziadkami. Niestety, stanowczo za mało robimy, żeby tenisem zainteresować jak najszersze grono młodych ludzi. Tenis powinien stać się bardziej dostępny. Tenis wyjątkowo pasuje do klimatów rodzinnych, do wspólnego uprawiania i oglądania. Niestety ciągle za mało dla tenisa w Polsce robimy, także w wymiarze narodowym. Powinniśmy uciekać od idiotycznego wymachiwania szalikiem. Nienawidzę komentatorów, którzy wskakują na stół i drą się do mikrofonu, że Iga wygrała.
Tenis to zawsze był sport elitarny, niedostępny, dla wtajemniczonych. Można mówić o pewnej demokratyzacji tenisa?
– Tenis ciągle jest sportem drogim, tego tak szybko nie przeskoczymy. Tak jest na całym świecie, nie tylko w Polsce. Na szczęście rzeczywiście ta metka sportu burżuazyjnego, spadek po komunie, została już chyba zdjęta.

Kluby tenisowe w Polsce pękają w szwach. Panuje w Polsce wielka moda na granie w tenisa i każdy chce mieć w domu swoją Igę Świątek.
– Tak, ale tenis powinien stać się bardziej dostępny, powinniśmy tenis promować. Za mało się nad tym pochylamy. To powinno być przekute na robienie dziesiątków imprez amatorskich. Właśnie tak postępują Australijczycy, jeżeli wyjdziemy poza stadionu. W tych alejkach, w tych wszystkich kioskach, boksach, wybudowanych wesołych miasteczkach tenisowych, można popróbować serwisu, pobawić się rakietkami. To są dla dzieci fenomenalne rzeczy. Tego w Polsce jeszcze nie widziałem, może się kiedyś doczekam?
Tenis to dziś coraz częściej siłowa łupanina z głębi kortu. Zdaniem wielu robi się nie do zniesienia. Ludzi coraz częściej tenis zaczyna nudzić. A ciebie?
– Pełna zgoda. Tenis traci, a atrakcyjność pojedynków zaczyna spadać. Gdy popatrzy się w perspektywie historycznej, to tenis przechodził różne etapy. Była fascynacja serwisem, była fascynacja atakiem, była fascynacja obroną. Dzisiaj jesteśmy na takim etapie siłowo-szybkościowym i coraz częściej odnoszę wrażenie, że technika, że te różne elementy tenisowego rzemiosła przed laty istotne, poszły jakby w zapomnienie.
Za to w cenie jest serwis.
– Oj tak! Fascynacja serwisem i dominacja serwisu, jego przełożenie na grę, staje się stanowczo za duże. Wychodzą tacy drwale na kort i ciężko to oglądać. Ostatni dzwonek, żeby coś z tym zrobić. Za dużo mamy w meczach singlowych sytuacji, że gemy składają się z akcji typu: serwis, punkt, serwis, return, nieudany, punkt, serwis, return udany, pierwsze uderzenie, punkt. Brnięcie w tym kierunku spowoduje, że ten tenis będzie nie do oglądania.
I wielu kibiców zaczyna myśleć chyba podobnie.
– Kiedyś Pete Sampras powiedział: Boję się włączać telewizor, bo mam wrażenie, że oglądam cały czas ten sam pojedynek. I rzeczywiście, tak to wygląda. Mamy fascynować się tym, że ktoś odbili piłkę 25 razy, a może 35 razy? Zaserwował 220 czy może tylko 217 km/h? Na dłuższą metę tego się nie da oglądać. To ostatni dzwonek, żeby coś z tym zrobić.
Tenis czekają zmiany?
– Coś z tym wszystkim trzeba zrobić, bo niepokojące są kierunki rozwoju się dyscypliny. Ludzie zaczynają fascynować się padlem. Dlaczego popularność zyskuje na całym świecie pickleball? W meczu padla zobaczysz więcej uderzeń z powietrza niż w pięciu meczach tenisa podczas turnieju wielkoszlemowe. To daje do myślenia tym bardziej, że Jannik Sinner, nowy bohater cyklu męskiego, jest osadzony na linii końcowej.
W ten sposób wygrywa i nie ma za bardzo powodów, żeby chodzić do siatki.
– Nie twierdze, że to źle. One te swoje narciarskie umiejętnie przeniósł do tenisa. Znakomity timing. Potrafi grać w półprzysiadzie, a to nie jest takie proste. Jeśli on na stoku atakuje 15 czy 20 tyczek, to potrafi zrobić to też przy sześciu uderzeniach. Bo rywale w półprzysiadzie zagrają dwie piłki, a przy trzeciej wstaną i podniosą piłkę.
Tęsknisz za tymi czasami, kiedy to Agnieszka Radwańska wchodziła na szczyt i nas wszystkich w Polsce tak bardzo rozkochała w tenisie?
– Przyznam się do tego, że Agnieszki z różnych powodów, nazwijmy to prywatnych, osobistych, nie doceniłem w momencie, kiedy ona grała. Trzeba by tu parę historii opowiedzieć, nieważne. Natomiast dzisiaj bardzo wyraźnie widzę, że to była postacią wyjątkową. Dzisiaj ogromnie brakuje w światowym tenisie takich osobowości. Wszyscy są ulepieni jakby z tej samej gliny, na ten sam sposób. Wszyscy zaczynają od ćwiczeń na siłowni i wszyscy tylko pompują muskuły. A gdzie czucie?
Masz jakieś tenisowe marzenie?
– Chciałbym jeszcze skomentować dwa-trzy dobre mecze, takie z dramaturgią, przy których będę wiercił się na krzesełku z poczuciem, że uczestniczę w czymś niezwykłym.
Dobrze, gdyby w tym meczu grał Polak?
– To by było fenomenalne po prostu. Wiele razy krytykowałem Huberta Hurkacza, pewnie we Wrocławiu jestem wrogiem publicznym, natomiast zawsze uważałem i uważam, że on ma papiery na to, żeby właśnie do takiego finału wielkoszlemowego się przynajmniej przybliżyć.
Tenis cały czas Cię fascynuje, tak jak na początku kariery?
– Mam 77 lat i tenis fascynuje mnie coraz mniej. Kiedyś oglądałem dużo pojedynków, tak niemal od deski do deski. Dzisiaj patrzę na relację z kobiecego turnieju WTA i po czterech piłkach już wiem, czego będę świadkiem. Naprawdę już nie chcę oglądać kolejnego spotkania, w którym tenisistka wygra 10 punktów, a 60 zepsuje. To jest po prostu nie do oglądania. Na turnieje wielkoszlemowe próbuję się mobilizować, ale takich spotkań z dramaturgią, z nieszablonowym scenariuszem jest coraz mniej. Dlatego coraz częściej wyłączam telewizor i zamiast oglądać tenis wolę pójść zająć się czymś innym.

Tekst i foto: Tomasz Barański