Agata Szymczewska, jedna z najwybitniejszych polskich skrzypaczek, profesor na Uniwersytecie im. Fryderyka Chopina w Warszawie, pierwsza Polka, która zdobyła złoty medal w Międzynarodowym Konkursie Skrzypcowym im. Henryka Wieniawskiego, wielka miłośniczka tenisa opowiada o sztuce i sporcie w wywiadzie, którego udzieliła Maciejowi Łosiakowi z „TENIS MAGAZYNU”.
Koncertowała Pani i nagrywała na skrzypcach Antonio Stradivariusa z 1680 roku, własności Deutsche Stiftung Musikleben w Hamburgu. Grała Pani na skrzypcach Niccolo Gaglianiego z 1755 roku (instrument użyczony przez fundację Anne-Sophie Mutter, niemieckiej skrzypaczki – przyp. red.). To trochę tak, jakby sobie wypożyczyć, hmm… chińską wazę z X w. i postawić na półce w pokoju. Wydaje się, że powinien się pojawić stres, czy aby nic się nie stanie? Ale w pełni zrozumiałem Pani brak obaw, kiedy w jednym z wywiadów powiedziała Pani: „Z instrumentem buduje się relację. Jeśli w hotelu mam dwa łóżka, to na jednym zawsze leży mój Stradivarius. On przechodzi ze mną przez lepsze i gorsze dni”.
(śmiech) – Powiem prostym językiem: skrzypce są narzędziem mojej pracy. To trochę jak w tenisie, gdzie sportowiec potrzebuje rakiety, żeby grać, albo w warsztacie stolarskim, gdzie rzemieślnik bez młotka i piły nic nie zrobi. Oczywiście takie porównanie nie do końca jest adekwatne. Skrzypce to bardzo często dzieło sztuki. Budowa dobrego instrumentu to niezwykle trudny proces. Wybitni lutnicy uczyli się swojego fachu przez całe życie, skrzętnie skrywając swoje tajemnice. Kiedy dostajesz do ręki skrzypce wykonane przez Stradivariusa czy Gaglianiego, masz do nich szacunek. Mają one swoją wartość historyczną, muzealną, kulturową i naturalnie finansową. Gdybym jednak cały czas myślała tylko w takich kategoriach, to bym… zwariowała. (śmiech)
W trakcie licznych podróży i koncertów dbam o skrzypce, dbam o ich lepszy byt. Instrumenty lepiej wtedy „żyją”. A położenie ich obok, na wolnym łóżku, to tylko jeden z elementów ich lepszego „życia”.
Kiedy czytałem różne wywiady skrzypaczek i skrzypków, m.in. Pani, to miałem wrażenie, że – zachowując proporcje, jakie dzieli sport od muzyki – życie sportowca, a nawet bardziej: tenisistki czy tenisisty, jest bardzo podobne do muzyka, a ściślej – właśnie do skrzypków. Przeczytam Pani wypowiedź dla jednej z gazet: „Brałam udział w konkursach skrzypcowych od najmłodszych lat. Za każdym razem wiązało się to ze stresem, zwiększonymi przygotowaniami do występu. Jeśli nie zdobyłam pierwszej nagrody, byłam rozczarowana, każdy lubi być pierwszy. Czasami tych nagród w ogóle nie było, dla dziecka to bardzo trudne do zaakceptowania”.

– O, zdecydowanie praca muzyka i tenisisty ma wiele wspólnych mianowników. Pierwszy przykład z brzegu: sala koncertowa to wypisz, wymaluj kort tenisowy. Oczekiwanie na występ, z którym wiąże się większy lub mniejszy stres, tłumy słuchaczy lub kibiców, którzy oczekują dobrego widowiska, i to, że podlegasz ocenie ekspertów, komentatorów. Jednak to najważniejsze – i tutaj dochodzimy do sedna sprawy – rozgrywa się w naszych głowach. Trzeba mieć silną psychikę i odporność, żeby być naprawdę dobrym w swoim fachu, choć naturalnie trudne momenty się zdarzają. Notoryczne „bycie na widelcu” nie jest łatwe.
To już jest standard, że chcąc zostać mistrzem, pracę rozpoczynamy od najmłodszych lat. Ważne jest, żeby trafić na odpowiednich mentorów, nauczycieli. Bo taka osoba nie tylko wyrabia dobre nawyki, uczy techniki, ale także zaraża pasją do tego co robisz. Pewnie, że jeśli jest rywalizacja, to każdy chce wygrać. Na tym to polega. Dla dorosłej osoby, ale szczególnie dla dziecka, porażki są trudne, ale życie nie składa się samych zwycięstw. Przegrane powodują, że nabieramy doświadczenia, wzmacniamy charakter.
Uważam, że najtrudniejszy moment to przejście z wieku juniora do seniora. U muzyków i sportowców to często decydujący etap dotyczący tego, jak potoczy się życie zawodowe. Wielu gubi wtedy radość, pasję, nie do końca nadąża z rozwojem dojrzałości pewnych mechanizmów. A gdy już przebrniemy i ten etap, to potem jest z górki (śmiech). No nie, tak łatwo to nie ma. Musi być praca i to bardzo ciężka praca. Do tego często dochodzi czynnik szczęścia. Na przykład u tenisistów dobre losowanie drabinki. Wygrywasz turniej, nabierasz pewności siebie i uzyskujesz dobre wyniki.
I tak samo jak u np. tenisistów, i u Pani pojawiła się taka refleksja. „Czasem, w chwilach ogromnego zmęczenia, pojawiają się myśli, że łatwiej byłoby mieć etat, pracować od poniedziałku do piątku, a potem – jak inni, spędzać relaksacyjny weekend ze znajomymi. Dla mnie weekend to pakowanie, próba, koncert, prasowanie, o godz. 5 pobudka na samolot. W poniedziałek praca się nie kończy, bo w tygodniu pracuję ze studentami na uczelni. I tak w kółko” – zdradziła Pani w jednym z wywiadów. Nie przymierzając – jak życie zawodowego tenisisty.
(śmiech) – Tak jak każdy, mam lepsze i gorsze dni. Jednak w życiu robię to, co kocham – koncertuję, pracuję jako pedagog.
Zwrócę jednak uwagę na inny aspekt życia muzyka i tenisisty. Intensywność treningowa sportowca powoduje, że przekraczasz magiczną granicę 40 lat i kończy się ważny etap. To bez wątpienia traumatyczne doznanie. Biologii się nie oszuka, chociaż coraz bardziej można przedłużyć sportową młodość.
U muzyka – jeśli naturalnie zdrowie pozwala – kariera może trwać do 60., 65. roku życia, a nawet dłużej. Tutaj mamy do czynienia z zupełnie innym poziomem intensywności. Patrząc od strony czysto biologicznej, inne są np. strefy tętna, znacząco różni się trening, jest bardziej zróżnicowany, a mniej siłowy. Ważna jest kontrola ciała, szybka regeneracja, elastyczność mięśni. Tak jak w moim przypadku, u skrzypaczki mocno pracują ręce, kręgosłup, a „dół stanowi wsparcie dla całej postawy.
Mówi Pani, że tenis jest super, ale, niestety, zbyt obciążający dłoń. Z tego co czytałem, to aktywność, na jaką może Pani sobie pozwolić, to spacery z kijkami, jogę i gimnastyka. No i… dużo Pani sprząta, bo wtedy się odpręża.


– Nierzadko myję podłogę na kolanach. Poziom zaangażowania fizycznego jest dużo wyższy niż z mopem w ręku. I co równie ważne, podłoga jest dokładniej wypolerowana. Przy okazji ćwiczę wytrzymałość (śmiech).
Niestety, gra w tenisa nie idzie w parze z grą na instrumencie. U mnie niezbędna jest delikatność, ruchy powinny być wręcz wyrafinowane. Bardzo duża siła fizyczna jest niepotrzebna. Smyczek waży zaledwie 60 gramów, konieczna jest więc precyzja oraz koncentracja na mięśniach. Moja prawa ręka jest mobilna, a lewa statyczna. U obu jest zdecydowanie inny zakres ruchu. W tenisie wykorzystywane są obie ręce. W tym wypadku musi być symbioza. Chcąc dobrze używać rakiety, nie obędzie się bez treningu siłowego.
Chciałabym jednak podkreślić, że regularnie korzystam z treningów ogólnorozwojowych. Raz w tygodniu jest pilates dla rozciągnięcia i uelastycznienia mięśni. Dbam o zdrowy kręgosłup. Ważne jest dla mnie regularne rolowanie, które jest rodzajem autoterapii mięśniowo-powięziowej i dobrze wpływa na moją kondycję i samopoczucie. Zdarza mi się korzystać z pomocy fizjoterapeutów. To w środowisku muzyków coraz bardziej powszechna praktyka.
Pani życie artystyczne nabrało zupełnie nowego tempa w październiku 2006 roku, kiedy jako pierwsza Polka w historii zdobyła I nagrodę oraz Złoty Medal w XIII Międzynarodowym Konkursie Skrzypcowym im. Henryka Wieniawskiego w Poznaniu. To jedno z największych wyróżnień dla skrzypaczek i skrzypków. Jak bardzo się zmieniło wtedy Pani życie?
– Bez dwóch zdań, to był najważniejszy moment w moim zawodowym życiu. Jako pierwsza Polka zdobyłam złoty medal tego najstarszego na świecie konkursu skrzypcowego. Ten sukces całkowicie zmienił moją rozpoznawalność nie tylko w Polsce, czy Europie, ale na całym świecie. Śmiało mogę porównać to osiągnięcie z wygraną z Konkursie Chopinowskim. Publiczność lubi słuchać laureatów prestiżowych rywalizacji. Największe sale koncertowe stanęły dla mnie otworem, były propozycje z renomowanych wytwórni fonograficznych.
Jednak co równie ważne, nastąpiła u mnie zmiana na plus jako człowieka: stałam się bardzie odważna, pewna siebie – w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Mówiąc nieco pół żartem, pół serio, po dwóch dniach po konkursie, w wieku 21 lat, stałam się bardzo dojrzałą osobą.
To, nad czym musiałam pracować, to utrzymanie wysokiego poziomu, bo przybyła – i to znacznie – presja. To tak jak w tenisie, zostajesz mistrzem i musisz pokazać za każdym kolejnym występem, że ten złoty medal się Tobie należał. Dlatego jestem tak wielką fanką Sereny Williams, która przez lata potrafiła utrzymać się na szczycie. Bardzo kibicowałam też Adamowi Małyszowi. Oboje są dla mnie sportowcami, którzy wytrzymali presję i świetnie się spisali jako „długodystansowcy”.

„Genialna polska skrzypaczka młodego pokolenia, wielbicielka dobrej kuchni i fanka tenisa” – tak program z panią reklamował popularny RMF Classic. Wiem, że jako nastolatka chciała Pani grać w tenisa, a nawet zakupiła odpowiedni sprzęt. Ma go Pani ma do dziś?
(śmiech) – Pod koniec lat 90. zakupiłam dwie rakiety, które wiszą na ścianie. Do tego buty, torbę i odpowiednią literaturę. Książka nosiła chyba tytuł „Młody tenisista”. Jednak, tak jak już wspomniałam, ze względu na mój zawód, grać w tenisa nie rozpoczęłam. Być może byłabym drugą Jasmine Paoloni (śmiech), bo podobnie jak Włoszka, mam 157 cm wzrostu. Jak pokazują wyniki Paolini, nie zawsze trzeba dysponować świetnymi warunkami fizycznymi. Często o zwycięstwie decyduje tenisowa inteligencja.
Podobno zarywała się Pani noc, żeby zobaczyć mecz na US Open i Australian Open?
– Turnieje w Nowym Jorku i Melbourne to był koszmar. Wybudzanie się i wstawanie w nocy, a rano półprzytomne oczy. Tak było. Teraz rzadziej, bo muszę dbać o zdrowie i nie mogę za często wstawać w nocy. Nagrywam co ciekawsze mecze, ale to nie to, co oglądania „na żywo”.
Zdołała Pani opanować perfekcyjnie język niemiecki i angielski. Potrafi się porozumiewać także w języku włoskim, hiszpańskim i… chińskim. Skąd te zdolności lingwistyczne?
– Myślę, że w nauce języków pomaga słuch muzyczny. Dobrze jest też się przywitać z publicznością w ich rodzimym języku. Świetnie robi to np. Novak Djoković na kortach w Paryżu. Tak, po niemiecku i angielsku mówię biegle. W pozostałych wymienionych potrafię się porozumieć. Najbardziej cierpliwości zabrakło przy nauce chińskiego, ale patrząc z perspektywy Europejki, to nic w tym dziwnego.
Wyjątkowo istotnym punktem działalności zawodowej Agaty Szymczewskiej jest działalność pedagogiczna. Jest Pani wykładowczynią Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina, uczy także w Zespole Państwowych Szkół Muzycznych nr 1 w Warszawie. Współpracuje Pani z wieloma szkołami muzycznymi w całym kraju. Prowadzi liczne wykłady, zajęcia mistrzowskie i lekcje pokazowe w wielu miejscach w Polsce oraz za granicą, m. in. Los Angeles, Boston, Pekin, Szanghaj, Santiago de Chile, Sao Paulo… Skąd to nauczycielskie zacięcie?
– Wiele zawdzięczam swoim nauczycielom-mistrzom. Dzielenie się wiedzą i zdobytym doświadczeniem z młodymi muzykami daje mi ogromną satysfakcję. Mogę śmiało powiedzieć, że jedno z moich życiowych haseł brzmi: „Misja pedagog”.
Chciałabym, żeby po latach któryś z moich podopiecznych osiągnął więcej niż ja. Z drugiej strony prowadząc zajęcia czy kursy nie zawsze trafia się na wybitne jednostki. Ważne, żeby te osoby miały muzyczną pasję i chęć do pracy. Granie na skrzypcach jest fajne, pozwala poznać siebie jako człowieka.
Koncertowała Pani w słynnych salach estradowych świata. Które najbardziej wspomina?

– Przede wszystkim Aula UAM w Poznaniu, gdzie wygrałam Konkurs im. Henryka Wieniawskiego, i nowojorska Carnegie Hall. Były dziesiątki wielkich scen, ale także kameralne miejsca. Najważniejsza jest zawsze publiczność – podkreślam to za każdym razem.
Podobno przyjaciele cenią Panią za przepyszne ciasta…
(śmiech) – Lubię piec, ale na zajęcia kulinarne mam coraz mniej czasu. Za to zwracam uwagę na odżywianie. To dla mnie ważny element codziennego życia. Staram się, żeby dieta była pełnowartościowa. W moim menu są odpowiednie ilości białka, węglowodanów, tłuszczu. Jednak podczas wyjazdów nie unikam dobrych restauracji. We Włoszech lubię zjeść pastę lub pizzę.
I na koniec. Trudno było Panią namówić do wzięcia udziału w czerwcu 2025 roku w artystycznej części charytatywnego wydarzenia, jakim jest Tennis Art, które niestrudzenie z myślą o dzieciach chorych na nowotwory organizuje Waldemar Górka?
– Oczywiście, że od razu się zgodziłam. Lubię pomagać innym i angażować się w tego typu akcje. Nie zawsze starcza jednak czasu. Cieszę, że tegoroczny kalendarz występów tak się ułożył, że mogłam wystąpić podczas Charytatywnego Tennis Art Gala w Teatrze Polskim w Poznaniu, gdzie grając na fortepianie towarzyszył mi brat Wojciech.
Rozmawiał Maciej Łosiak


