Dima… Dmitrij Igorewicz Tursunow, zodiakalny Strzelec. Tenisista, który w okamgnieniu został królem bloga w czasach, gdy władze ATP usiłowały zbliżyć gwiazdy sportu z kibicami. Uwielbiał romantyczne spacery po plaży, niekoniecznie tętniące zapachem towarzystwa. Tursunow to trenerski „gorący towar”. W październiku rozstał się z Brytyjką Emmą Raducanu, triumfatorką US Open 2021, a już kilka dni później 20 października został… szkoleniowcem Szwajcarki Belindy Bencić, mistrzyni olimpijskiej z Tokio. Z Dimą Tursunowem rozmawia Tomasz Lorek, dziennikarz Polsat Sport.
Urodzony w Moskwie Tursunow lubił zatopić się w samotności, ale gdy zatęsknił za tłumem i towarzystwem, bawił się do szaleństwa. Dima znakomicie grał w debla, nie tylko w parze z Maratem Safinem. W singlu również błyszczał, gdyż 2 października 2006 roku wspiął się na dwudziestą pozycję w rankingu ATP. Ambitne poetyckie teksty, nie tylko rosyjskich artystów, wciąż zachwycają jego umysł. Potrafi zatrzymać się, wsłuchać w pytanie, wziąć głęboki oddech, tudzież zadumać się nad złożonością ludzkiego charakteru.
Tursunow był szczęśliwy, gdy w Moskwie w 2006 roku na oczach Borysa Nikołajewicza Jelcyna i Diego Armando Maradony sięgnął po Puchar Davisa z Rosją po zaciętym pojedynku z Argentyną. Wszechstronny zawodnik. Dobrze czuł się na kortach trawiastych i na szybkiej nawierzchni. Wygrywał mecze, których przebieg z łatwością odtworzy nawet, gdyby obudzono go w środku nocy. Druga runda Wimbledonu 2005: Dima przegrywał 1:2 w setach z Timem Henmanem, ale ostatecznie zwyciężył z angielskim artystą serve & volley 8:6 w piątej partii. We wrześniu 2006 roku na korcie ziemnym w Moskwie Dima czuł powiew szalonego, wręcz obłąkańczego dopingu ze strony rosyjskiej publiczności i w meczu o wszystko w półfinale Pucharu Davisa pokonał Andy’ego Roddicka 17:15 w piątym secie. Kiedy zagadnąłem Dimę na jednym z korytarzy Rod Laver Arena, dostrzegłem błogi spokój w jego oczach. Bez grama grymasu zgodził się na wywiad w tętniącym zgiełkiem biurze prasowym, a że Dima to człowiek o szerokich horyzontach myślowych, przeto aż żal było kończyć konwersację, która mogłaby trwać tyle czasu, ile podróż koleją transsyberyjską z Moskwy do Władywostoku…
Dima, we wrześniu 2005 roku w Splicie Ivo Karlović był twoim pierwszym singlowym rywalem w rozgrywkach o Puchar Davisa. Jak wspominasz swój debiut w kadrze Rosji przeciwko Chorwacji?
– Byłem bardzo spięty i zdenerwowany. Pamiętam, że byłem szalenie skoncentrowany, aby dobrze wypaść w tym meczu. Rezultat tego spotkania nie miał znaczenia dla wyniku konfrontacji Rosji z Chorwacją (gdy Dima wychodził na kort w Splicie, Rosjanie przegrywali 1:3 – przyp. red.). Rozegrałem dobre spotkanie. Tak się dzieje, kiedy jest się młodym tenisistą. Wówczas każdy mecz wydaje się bitwą na śmierć i życie. Dla mnie pojedynek z Ivo był niezmiernie ważny, pomimo że nie miał wpływu na wynik półfinału w Grupie Światowej. Wraz z procesem starzenia się podchodzisz do zagadnienia z większym dystansem. Nie stresujesz się zanadto. Ba, bywa, że jesteś na korcie bardzo zrelaksowany. Pod kątem psychologicznym lepiej się czujesz, kiedy pojedynek, w którym grasz, nie ma wpływu na końcowy rezultat. Wiem, że wszystkie cylindry w moim silniku pracowały na pełny gwizdek. Byłem pod parą… Nie wiem, jak Ivo podszedł do tematu. Tylko on wie, czy zostawił wtedy serce na korcie. Dobrze returnowałem, wygrałem spotkanie w kadrze Rosji, wszystko było dla mnie nowe. Byłem tym podekscytowany. Miło znaleźć się w gronie tak ciekawych osób, jak ówcześni reprezentanci Rosji.
W ramach przygotowań do batalii z Chorwacją graliście w piłkę nożną z Dawidienko, Andriejewem i Jużnym?
– Tak. Cała reprezentacja Rosji w Pucharze Davisa rozegrała towarzyski mecz piłkarski, który toczył się w bardzo przyjacielskiej atmosferze. Grali nawet masażyści i fizjoterapeuci. Czułem, że naprawdę jestem częścią wielkiej tenisowej rodziny. Przeważnie podczas turniejów ATP jesteś pozostawiony samemu sobie, więc występ w kadrze był kapitalnym przeżyciem na gruncie towarzyskim. Tyle wspomnień ze Splitu.
Czy guru radzieckiego tenisa, wieloletni kapitan kadry męskiej i kobiecej, Szamil Anwiarowicz Tarpiszczew jest wielkim fanem futbolu, skoro zezwolił wam na towarzyską gierkę piłkarską w obliczu ważnego meczu z Chorwacją?
– Oczywiście. Grał razem z nami. Co prawda Szamil jest od nas sporo starszy (rocznik 1948, a Dima rocznik 1982 – przyp. red.), więc nie poruszał się tak żwawo po boisku, ale spisywał się przyzwoicie. Nie wiem co przyświecało ważnym ludziom z federacji zachęcających nas do gry w piłkę, mogę jedynie podejrzewać, że chodziło o to, aby zebrać nas razem, scalić i obniżyć presję związaną z walką o finał Pucharu Davisa. Każdy z nas miał przecież świadomość, że gramy dla kraju, że musimy stworzyć zespół, który da z siebie wszystko. Oczywiście rozumieliśmy, że porażka w tym meczu nie sprawi, że Rosja ulegnie zagładzie. Tenis to nie wojna. Miało to w nas wyzwolić szczególne poczucie patriotyzmu. Moje pokolenie wychowywało się w duchu zdrowego podejścia do gry w kadrze: wiedzieliśmy, że ojczyzna nic nie zyska, ale też nic nie straci, jeżeli przegramy mecz w Pucharze Davisa.
Wszak porażka reprezentacji nie oznacza, że jutro nastąpi koniec świata.
– Nie lubię, kiedy nakłada się na nas presję i szermuje hasłem patriotyzmu. A prasa, kibice, a czasami sami sportowcy lubią sobie fundować stres w postaci niepotrzebnej presji. Nie znoszę budowania wrogości w obliczu sportowej rywalizacji.
Jak to często ma miejsce w futbolu.
– Zgadza się. Kiedy dwa kluby przystępują do rywalizacji, a kibice zwaśnionych drużyn biją się i chcą udowodnić sobie, że ich klub jest lepszy, nie świadczy to dobrze o dyscyplinie. Rozumiem, że czasami władze federacji chcą zbudować podobną strefę mentalną u sportowców, ale to niczemu nie służy. Dla nas gra w piłkę nożną była odskocznią od meczowego stresu, rodzajem lekkiej aktywności sportowej i na swój sposób relaksem. Osiągnęliśmy podobny rodzaj koncentracji i skupienia, bo wiedzieliśmy, że następnego dnia zagramy tenisowy pojedynek.
Idealnym przykładem przenikania kultur jest Craig Tiley, który urodził się w RPA, a nic nie stanęło na przeszkodzie, aby został dyrektorem wielkoszlemowego Australian Open. Wiele lat temu taka sytuacja byłaby nie do pomyślenia.
– Arnold Schwarzenegger jest obywatelem Austrii, ale nikt nie nazwie go zdrajcą ojczyzny tylko dlatego, że był gubernatorem Kalifornii. Ludzie o zdecydowanie większym zakresie władzy ode mnie lubią kreować sztuczne emocje i tworzyć coś, co ma się sprzedawać. Lubią też wynajdywać sobie sztuczne problemy, aby mieć z czym walczyć. Świat ma znacznie bardziej poważne problemy niż mecz tenisowy. I my, środowisko tenisowe, stanowimy maleńką cząstkę Układu Słonecznego. W kontekście wszechświata jesteśmy pyłkiem kwiatowym – jesteśmy mniejsi niż mrówki w wymiarze kosmosu, więc po co te wszystkie antagonizmy, które przesłaniają nam istotę naszego żywota? Na świecie toczy się wiele wojen i to jest zagadnienie, nad którym warto się zastanowić, a nie prężyć muskuły przy okazji tenisowego meczu.
Dość ciekawe spostrzeżenie, Dima. Wracając późnym wieczorem z kortów w Melbourne Park, przechadzam się przez centrum miasta i widuję wiele osób leżących na ulicy bądź śpiących na kanapie pod niebem. Wszystkie tytuły gazet krzyczą o tym, że nad rzeką Yarra odbywa się najlepszy turniej na świecie z przyjacielską i wesołą atmosferą, a nikt nie wspomina o ludziach, którzy leżą na ulicy w centrum i błagają o kilka monet… Mistrz Australian Open 2005 – twój rodak Marat Safin stwierdził, że tenis uratował mu życie, bo gdyby nie sport, pewnie leżałby w parku na ławce i pił wódkę.
– Marat jest bardzo inteligentnym człowiekiem. Ma wyśmienite poczucie humoru, bardzo często sięga po sarkazm i ironię, aby wyrazić pogląd na dany temat. Czasami przesadza, ale to dobry człowiek. Marat zawsze słynął z tego, że jest bardzo zdeterminowany w tym, co robi. Mniemam, że z łatwością odnalazłby się w innym fachu. Myślę, że nam, sportowcom, zafiksowanym na punkcie swojej dyscypliny, bardzo trudno powiedzieć, czym zajmowalibyśmy się albo kim bylibyśmy, gdyby nie profesjonalne uprawianie tenisa. Chcąc odnieść sukces w sporcie, bardzo wcześnie rozpoczynamy treningi. Tak na dobrą sprawę w wieku 5 lat praktycznie wiedziałem na co się skazuję i co zamierzam robić w dorosłym życiu. Wyobraź sobie: pięć godzin treningów dziennie. Tenis, a nie szkoła, stał się priorytetem. Przedszkole czy igraszki z dziećmi na placu zabaw nie były tak istotne jak tenis. Każdego z nas dopada kryzys. On jest po prostu nieunikniony przy tym trybie życia. Można nazwać to kryzysem wieku średniego. Najczęściej w wieku 30 lat zadajemy sobie pytanie: – Nie będę grał wiecznie w tenisa, więc czym będę zajmował się po zakończeniu kariery sportowej? Myślę, że przed podobnym dylematem stają osoby, które uczą się w szkole średniej czy wybierają edukację na uniwersytecie. Nakłuwają głowę myślami: czy odniosę sukces, czy też moje życie okaże się totalną klapą? My, zawodowi tenisiści, też borykamy się z trudnymi wyborami, szczególnie wtedy, gdy kariera sportowa dobiega końca. Jestem pewien, że Marat też nie miał lekkiego życia, kiedy trzeba było decydować się na tenis. Podobnie było z zakończeniem przez niego kariery – czy to już ten właściwy moment, aby odłożyć rakietę, czy jeszcze warto trochę pobiegać po korcie?
Podejrzewam, że częścią tej terapii i procesu myślowego była trekkingowa wyprawa Marata Safina w Himalaje. W górach łatwiej o nutkę refleksji.
– Zakładając, że Marat jest uduchowiony, prasa i inne media upiększyły tę historię i nadmiernie ją rozdmuchały… Jestem pewien, że nie jest fanem katowania się wspinaczką. Ot, chciał wyskoczyć z przyjaciółmi w ciekawy rejon świata. Marat lubi zażyć ciszy, to fakt, ale prasa zrobiła z niego tybetańskiego duchownego, a do tej roli on, zapewniam cię, nie bardzo pasuje (wymowny śmiech Dimy). Safin to inteligentna bestia o analitycznym umyśle. Ma mnóstwo zainteresowań. Należy mieć świadomość, że Marat jest w bardzo zażyłych stosunkach z możnymi tego świata, zna wielu wpływowych polityków, kumpluje się z bogatymi i sławnymi ludźmi, którzy jedną decyzją mogą zmienić bieg wydarzeń na kuli ziemskiej. Marat jako tenisista żył jak wielka gwiazda rocka, ale miał świadomość, że pewnego wieczoru ten bajkowy sen dobiegnie końca. To bardzo trudna pozycja, przystosować się do zupełnie nowego życia. To trochę tak, jakbyś wyobraził sobie, że jesteś królem, ale tylko przez jeden dzień. Człowiek błyskawicznie potrafi przywyknąć do bogatego stylu życia. W okamgnieniu Marat dostrzegł, że sława może mu pomóc ułożyć sobie nowe życie, a liczne kontakty mogą go umiejscowić w bardzo zacnym położeniu. Safin jest myślącą istotą i doskonale wiedział, że wiecznie nie może bazować na tytułach wielkoszlemowych, więc skrzętnie wykorzystał moc nazwiska. Poza tym, Marat lubi oddychać pełnią życia, nie lubi kompromisów i nie chce pogorszenia standardów, a życie, które wiódł, sporo kosztuje. Nie tylko duchowo. Nie jestem już tak blisko z Maratem jak kiedyś, ale wiem, że odnalazł się w polityce, której specyfika nieco różni się od życia na korcie. Znając zdolności krasomówcze Marata, jestem pewien, że w rosyjskim parlamencie odniesie niejeden sukces.
Dima, a co porabiałeś kiedy Marat Safin, Michaił Jużny, Jewgienij Kafielnikow i Andriej Stoliarow sięgali po pierwszy w historii Związku Radzieckiego i Rosji Puchar Davisa w paryskiej hali Bercy w 2002 roku?
– Prawdopodobnie grałem wówczas w turniejach rangi futures. Podejrzewam, że byłem przesiąknięty myślą, aby dobrze wypaść w futuresach lub challengerach rozgrywanych na terytorium USA. Nie byłem przyklejony do telewizora, nie śledziłem wydarzeń w Paryżu. Byłem poza meczem: Francja – Rosja. Uniknąłem tej gigantycznej fali emocji. Z kolei w 2006 roku zagrałem w finale Pucharu Davisa: Rosja – Argentyna w Moskwie. Wraz z Maratem pokonaliśmy w deblu parę: Calleri/Nalbandian. To był dobry sezon w moim wykonaniu.
Pamiętam twój słynny cytat z czasów występu w finale Pucharu Davisa w Portland w 2007 roku (porażka 1:4 z USA – przyp. red.). Powiedziałeś wówczas amerykańskiej prasie: „Białe niedźwiedzie nie biegają po ulicach Moskwy”.
– Niestety, ludzie uwielbiają upraszczać odbiór świata, używając stereotypów. Nie wszyscy żyjący na Ziemi chcą dostrzec, że pomiędzy czernią a bielą istnieje wiele odcieni. Kiedy ludzie słyszą hasło: Rosjanie, natychmiast uruchamiają stereotyp. Ach, to komuniści, prawie zawsze są pijani, grają na bałałajce, i tak dalej. Podobnie o Amerykanach myślą Rosjanie. Obżartusy, zajadają się hamburgerami z McDonald’s… A Francuzi codziennie jedzą żaby.
A Belgowie nie mogą żyć bez frytek.
– Racja. Większość populacji nie zamierza sobie komplikować życia i nie chce poszukiwać rozmaitych odcieni szarości. Wegetacja w układzie czerń i biel czyni tych ludzi szczęśliwymi. Łatwiej jest postrzegać świat w konwencji: jesteś Amerykaninem albo Rosjaninem, jesteś demokratą lub republikaninem. Jesteś z nami albo przeciwko nam. Koniec, kropka. Wszystko, co znajduje się pomiędzy skrajnościami jest dość trudne do zrozumienia i przyswojenia.
Pamiętasz undergroundowego rosyjskiego muzyka, Wiktora Robiertowicza Coja, wyjątkowego artystę z Leningradu, który przedwcześnie odszedł z tego świata?
– Wiktor Coj to jeden z moich ulubionych muzyków. Kilkanaście wierszy w wykonaniu Wiktora jest doprawdy porywających. Nie potrafię jednak rzetelnie ocenić całokształtu jego działalności artystycznej.
Jeden z niezwykłych tekstów, jakie popełnił rockman Wiktor Coj, to fragment utworu „Paczka papierosów”. Wiktor śpiewa w tym numerze: „Jeżeli w kieszeni moich spodni jest choćby jedna paczka papierosów, to znaczy, że dzisiejszy dzień nie będzie taki zły”. To cytat, który moim zdaniem bardzo oddaje rosyjską filozofię żywota.
– Lubię słuchać piosenek Wiktora Coja. Oczywiście nie siedzimy w głowie muzyka i tak naprawdę nie wiemy, co myślał tworząc owe utwory. Niemniej jednak dla mnie teksty pisane przez Coja stawiają go w roli czułego i wrażliwego rewolucjonisty. Podejrzewam, że wiele pomysłów zawartych w muzyce Wiktora nie podobało się rządzącym. Zresztą jego sztuka i wartości, którym hołdował, raczej nie spodobałyby się nikomu z dzierżących władzę, niezależnie od systemu politycznego. Wiktor pisał bardzo głębokie piosenki, stosował zręczne metafory, ale nawet te trudne w odbiorze piosenki były zarazem bardzo realistyczne. Dotyczyły problemów szarego Rosjanina, przez co Coj docierał do szerokich mas społeczeństwa. Wiktor nie śpiewał banalnych piosenek o miłości, tęczy i dżinsach. Lider formacji „Kino” chciał nam przypomnieć o sferze emocjonalnej, jakże istotnej dla naszego zdrowia i życia, a że potrafił poruszyć tę delikatną strunę, to świadczy to tylko o jego ogromnym muzycznym talencie. Coj tworzył bardzo poruszającą muzykę. Wielka szkoda, że zginął w tak młodym wieku (w 1990 roku na Łotwie w wypadku samochodowym, mając zaledwie 28 lat – przyp. red.).
Wierzysz w to, że po śmierci możesz przeistoczyć się w źdźbło wimbledońskiej trawy, czy tak daleko nie wybiegasz myślami?
– Aż tak daleko moje plany nie sięgają (na twarzy Dimy zagościł uśmiech o filozoficznym odcieniu). Mój odwieczny problem polega na tym, że interesuje mnie wiele aspektów życia i bardzo chciałbym spróbować każdego skrawka ludzkiej działalności. Czasami rozmyślam, że może zbyt długo siedziałem w tenisie i umknęło mi parę ciekawych zjawisk do zbadania? Im bardziej się starzeję, tym lepiej rozumiem, że chcąc osiągnąć wybitny wynik w jakiejkolwiek dziedzinie życia, należy się temu bezgranicznie poświęcić. Życie z kolei polega na zawieraniu kompromisów. To zrozumiałe, że pragnę zakosztować reinkarnacji, chcę być cząstką wszechświata, chciałbym przeistoczyć się za życia w cokolwiek innego niż człowiek. Chciałbym być przez chwilę Thomasem Edisonem i dokonać czegoś odkrywczego, czegoś na kształt żarówki. Nie ukrywam, że chciałbym też być przez chwilę krzesłem… Jednak wiem również, że muszę czasami stąpać po ziemi. Chciałbym jako osoba znana publicznie uczynić coś pożytecznego dla naszej planety, ale analizując życie znanych osobistości, dostrzegam, że choć dokonują wielkich rzeczy dla ludzkości, to bardzo często kuleje ich życie na gruncie prywatnym. Jest mnóstwo piękna w obrazie mężczyzny w sile wieku, wracającego około 18 do domu i spędzającego wolny czas ze swoimi dziećmi i z żoną, troszczącego się o sprawunki. Żałuję, że doba ma zaledwie 24 godziny. Trzeba wyznaczyć sobie priorytety, aby znaleźć czas dla najbliższych i wykroić z tego tortu coś dla dobra publicznego. Myślę, że każdy z nas potrzebuje kilku żywotów, aby zrozumieć, w czym chciałby być naprawdę dobry i jak zaspokoić skomplikowaną sferę emocjonalną. Są też tacy ludzie jak ja, którzy chcieliby być świetni w kilku dziedzinach. Wówczas sprawa się delikatnie komplikuje. Zadziwiają mnie tacy ludzie, jak Rafa Nadal, Pat Rafter czy Lleyton Hewitt, bo dla nich tenis jest wszystkim. Trochę im tego zazdroszczę. Ich poświęcenie dla jednej dziedziny jest niepojęte. Potrafią sobie powiedzieć: – Kocham tenis i uczynię wszystko, aby być w tym najlepszym. Odrzucają całą masę ciekawych tematów, ale osiągają sukces w sporcie.
Wnioskuję, że inteligencja i kreatywność nie sprzyjają osiąganiu wielkich sukcesów w sporcie. Może bardziej niż wielcy mistrzowie odnajdujesz szczęście medytując?
– Nie wiem (śmiech). To byłoby nazbyt banalne wyjaśnienie, dlaczego nie jestem w stanie tak bardzo oddać się jednej materii czy jednej dyscyplinie sportu. I dowód na to, że brakuje mi determinacji i zaangażowania, aby walczyć o najwyższe laury. Tego nie wiem. Podskórnie czuję, że moim życiowym przesłaniem nie jest tylko i wyłącznie uganianie się za piłką, maniakalne uderzanie tenisowej piłeczki i pokonywanie całych zastępów zawodników. Czuję, że drajw wolej nie jest najważniejszy na świecie. Tak naprawdę wszyscy, bez wyjątku, żeglujemy przez życie i tak po prawdzie nie bardzo rozumiemy, jaki jest jego sens, nie wiemy o co w życiu chodzi… Większość życia spędzamy w poszukiwaniu tego, co jest ważne albo wpadamy po samą szyję do rzeki przepełnionej emocjami i nie zamierzamy z niej wyjść. Czasami nachodzi nas ochota, aby skoczyć z klifu. Mimo usilnych prób pojmowania złożoności świata, nie udało mi się ustalić, jaki jest cel naszego istnienia jako ludzi.
Rozważałeś kiedykolwiek opcję, aby zostać pisarzem? Wszak twój blog na stronie internetowej ATP cieszył się ogromną popularnością. Nie mówię o tym, aby być jak Sołżenicyn czy Puszkin, ale doprawdy posiadasz talent pisarski.
– Od małego miałem wpajane, żebym to, co robię, czynił najlepiej jak umiem. Może w głębi duszy tkwi we mnie przekonanie o tym, że to, czym się zajmuję, musi nosić znamiona perfekcjonizmu? Trochę czasu zajęło mi tworzenie bloga, bo chciałem mieć ogromny wpływ na edytowanie tekstów, na dopieszczanie każdej sentencji. Zauważyłem, że pisząc bloga, gustuję w perfekcji. Do pewnego stopnia pisanie stało się moją obsesją. Dopiero po upływie czasu dostrzegłem, że nic nie może być perfekcyjne, niezależnie od tego, ile czasu poświęcisz na tekst. Pisałem, a następnie sprawdzałem, czy wszystko jest idealne pod kątem gramatyki. Pisałem, a potem w ciszy czytałem tekst dla samego siebie, aby sprawdzić czy jestem zadowolony. Lubię wiedzieć, czy przekaz jest właściwy, czy odlatuję, czytając moje sentencje, czy może jednak mógłbym lepiej wyrazić to, co czuję. Chciałem wiedzieć, czy to, co tworzę, ma głębszy sens, ale nie było moją intencją pisanie zbyt literackim językiem, bo wiedziałem, że to blog dla fanów sportu. Myślę, że dość przejrzyste komponowanie myśli bez nadmiernych udziwnień sprawiło, że ten blog był dość popularny. Zarazem dostrzegłem, że tekst, który nie był humorystyczny lub nie wywoływał wesołych reakcji, a był bardziej filozoficzny, był mniej chętnie czytany… Podskórnie czułem, że ludzie oczekują ode mnie, że będę bardziej klaunem niźli filozofem.
Na zakończenie naszej uroczej konwersacji poruszę australijski wątek. Podczas finału Australian Open 2008 rozmawiałem z Markiem Woodfordem, legendarnym deblistą. Mark wyraził opinię, że debel jest niczym jazz, a singiel to muzyka pop. Grałeś wiele razy w debla, wygrałeś siedem turniejów deblowych. Każdy tytuł zdobyty z innym partnerem. Z Safinem, Berdychem, De Voestem, Gulbisem, Kunicynem, Nieminenem, Rubliowem. Czy na bazie własnych doświadczeń uważasz, że debel jest bardziej wyszukany aniżeli singiel?
– Hm, ciekawe pytanie. Nie wiem, jak przełożyć tenis na język muzyki, ale… z pewnością debel nie ma nic wspólnego z występem solisty, więc współpraca nad brzmieniem musi zaistnieć. Debel to rodzaj muzycznego zespołu. Jak dla mnie debel nie może być kakofonią. Gra podwójna wymaga znakomitej synchronizacji i nienagannej współpracy. Dobry debel musi być jak dobra orkiestra. To wspólna cecha w rywalizacji drużyn. Każdy ma wiedzieć, kiedy zagrać na swoim instrumencie, aby nie wejść w paradę innemu muzykowi.
Skrzypek nie może przeszkadzać trębaczowi.
– Racja. Należy posiadać umiejętność czytania w myślach partnera. I najlepsi debliści na świecie posiadają ten dar. Istnieje mnóstwo par, które na papierze powinny seryjnie wygrywać Szlemy, ale w rzeczywistości czegoś brakuje, aby odnosić sukcesy. Z Igorem Kunicynem świetnie rozumieliśmy się na korcie i poza nim. Chemia na prywatnym gruncie przełożyła się na znakomitą komunikację na korcie. Nasze style były dość zbliżone do siebie. Real Madryt przed laty miał samych wybitnych piłkarzy, lecz nie zawsze przekładało się to na wynik drużyny, bo ludzie o zbyt dużym ego nie potrafili poskromić swoich aspiracji, więc dochodziło do spięć. Z pewnością dobry partner musi być wyrozumiały. Nie wiem, czy ta analogia jest trafiona. Nie wiem, jak współgrałby jazz z deblem czy muzyka pop z singlem. Nie wiem, czy Mark Woodforde przypadkiem nie chciał trochę ubliżyć singlistom, sięgając po tę analogię, ale myślę sobie, że… muszę z nim o tym pogadać!
Obustronny śmiech zagłuszył jazzową trąbkę Wyntona Marsalisa. Pewien jegomość w biurze prasowym puścił fragment „Lazy afternoon” Wyntona. Nie ma co, z Dimą Tursunowem można tylko odlecieć…
Rozmawiał: Tomasz Lorek (Polsat Sport)