Do napisania tego artykułu skłoniło mnie swego rodzaju déjà vu, które przeżyłem w połowie sierpnia. Zarwałem pół nocy, by obejrzeć półfinał turnieju ATP 1000 w Cincinnati pomiędzy Hubertem Hurkaczem a Carlosem Alcarazem (jak się później okazało Hubert był wtedy o pół kroku od finału tej imprezy mając na rakiecie piłkę meczową w drugim secie). Nie był to oczywiście mój pierwszy raz z nocnym wyczekiwaniem na mecze Polaków – takich sytuacji miewamy w ostatnich latach przecież całkiem sporo. Ale właśnie to konkretne zdarzenie przywołało w mojej pamięci podobną sytuację sprzed wielu lat i skłoniło do przemyśleń, którymi postanowiłem się teraz podzielić – pisze Sebastian Henkiel w autorskim felietonie.
„Wyposzczony” polski kibic tenisa
Przypomniała mi się bowiem sytuacja jeszcze z poprzedniego stulecia, gdzieś na początku lat 90. Sporo już wtedy wody w Wiśle upłynęło po ostatnich sukcesach Wojciecha Fibaka, a jeszcze dłużej mieliśmy czekać na pierwsze poważniejsze sukcesy Łukasza Kubota, Agnieszki Radwańskiej, czy Jerzego Janowicza (Huberta Hurkacza nie było wtedy jeszcze na świecie). Wystarczająco długi okres, by polski fan tenisa czuł się mocno wyposzczony brakiem rodaków w poważniejszych imprezach. Rozgrywany był wtedy jeden z wielu turniejów cyklu ATP Tour w Stanach Zjednoczonych. Przekazy „na żywo” można już było wtedy oglądać do woli dzięki stacji Eurosport, która w ówczesnej w erze balkonowych anten satelitarnych miała praktycznie monopol na transmisje turniejów tenisowych. Była to pierwsza runda turnieju, a w niej ku mojej radości Polak – Wojtek Kowalski, nasz rodzynek w męskim cyklu ocierający się wtedy o pierwszą setkę rankingu (najwyżej notowany był na 109. miejscu). Warto było więc zarwać pół nocy, aby w końcu zobaczyć w przekazie „na żywo” rodaka walczącego na międzynarodowej arenie tenisowej. Wojtek walczył wtedy ambitnie, ale były to dwa dosyć krótkie sety – Kowalski finalnie przegrywa, gasząc tym samym patriotyczne emocje tenisowe polskiego fana na dłuższy czas. Tak mniej więcej w dużym uproszczeniu wyglądało wówczas kibicowanie polskim tenisistom w cyklu ATP Tour. Posiadanie tenisisty/tenisistki w czołowej setce rankingu było wówczas dla nas upragnione, ale mocno nieosiągalne. Oglądanie Polaka dalej niż w pierwszej rundzie turnieju wielkoszlemowego ocierało się o sferę marzeń nierealnych, a już oczekiwanie na pojawienie się kogokolwiek z naszych rodaków w drugim tygodniu jego trwania – to już byłyby wizje z pogranicza sci-fi.
Najlepszy okres polskiego tenisa w historii
Obecnie wkraczamy w trzecią dekadę XXI wieku. Polski tenis jest już w zupełnie innym miejscu. Z pewnością można stwierdzić – omijając dyskusję nad obecną kondycją polskiego szkolenia, że żyjemy obecnie w najlepszym okresie dla tej dyscypliny w naszym kraju. U pań z kortów dopiero co zeszła Agnieszka Radwańska, a już turnieje wielkoszlemowe wygrywa Iga Świątek i od wielu tygodni okupuje pozycję numer jeden na świecie. Magda Linette na dobre zadomowiła się w okolicach TOP20 – TOP30 i może się pochwalić się wygranym turniejem WTA, a przede wszystkim tegorocznym półfinałem Australian Open. U panów Hubert Hurkacz sprawnie zasypał dziurę po Jurku Janowiczu i potrafił już do tej pory wygrać turnieje ATP każdej rangi (250, 500, 1000), zameldować się w półfinale Wimbledonu, a przede wszystkim na dobre osadzić się w TOP20 i zaliczyć pobyt w TOP10 na najwyższym (9.) miejscu zajmowanym kiedykolwiek przez Polaka w rankingu singlistów. A i w grze podwójnej nudy nie ma – Jan Zieliński co prawda jeszcze nie przebił osiągnięć Łukasza Kubota czy duetu Matkowski/Fyrstenberg, ale on swoją poważną przygodę w ATP Tour zaczął niedawno, a już ma na koncie zwycięstwo w „tysięczniku” i zaliczony finał tegorocznego turnieju wielkoszlemowego w Australii. Obecne śledzenie zmagań tenisowych przez polskiego kibica, zwłaszcza podczas turniejów wielkoszlemowych, czasami wymaga niełatwych wyborów przy wybieraniu kanału TV, bo nasi zawodnicy potrafią być jednocześnie na kilku kortach i to nie tylko w pierwszej rundzie turnieju.
Naprawdę nie znajdziemy w pamięci okresu, w którym moglibyśmy mieć więcej powodów do radości. Nic tylko chwalić ich wszystkich za te dokonania i cieszyć się tym pięknym okresem dla polskiego tenisa.
Rozpieszczeni przez kobiety
Ale nastąpił też w końcu moment, którego można się było niestety spodziewać – rozpieszczenia polskich fanów tenisa rezultatami osiąganymi na korcie przez rodaków. A przy takim rozpieszczeniu powszednieją niestety i bledną osiągniecia innych tenisistów, którzy mogą się pochwalić rezultatami dobrymi, ale innymi niż wygranie całego turnieju. Dowodów na tytułowe „rozpieszczenie” daleko szukać nie trzeba, wystarczy wczytać się w komentarze pod praktycznie każdym artykułem podsumowującym grę Polaków w turniejach tenisowych, albo pod jakimkolwiek ich wpisem/zdjęciem opublikowanym w mediach społecznościowych. Niestety „sprzyjają” temu zjawisku czasy w których obecnie żyjemy, gdzie w sieci praktycznie bezkarnie każdy może dać upust swoim niespełnionym oczekiwaniom (dając często przy okazji, niestety anonimowo, świadectwo swojej tenisowej niekompetencji).
Za to rozpieszczenie możemy z pełną premedytacją „obwinić” głównie nasze dwie wymienione wcześniej dwie doskonałe zawodniczki – Agnieszkę Radwańską oraz Igę Świątek. Oczywiście to zrzucanie winy na Agnieszkę i Igę to żart, bo to dzięki nim tenis kobiecy w Polsce to w ostatnich latach kraina miodem i mlekiem płynąca. Już ponad dwie dekady oczy polskich fanów tenisa cieszą sportowe dokonania i wyniki na korcie najpierw Agnieszki Radwańskiej, a obecnie Igi Świątek. Obie panie były i są na absolutnym topie, przez długie lata utrzymując polski tenis kobiecy na podium, czy w przypadku Igi zajmując sam szczyt tego podium przez okres, który już można liczyć w latach.
Apetyt rośnie w miarę jedzenia
A że apetyt rośnie w miarę jedzenia, to powyższy stan rzeczy spowodował, że niektórzy z nas nie potrafią już docenić dokonań mniejszego kalibru autorstwa innych naszych tenisistów. Dokonań, za które we wspomnianych na wstępie tenisowych latach 90. postawilibyśmy im w Polsce pomniki. Nie trudno bowiem sobie wyobrazić, co by się u nas wtedy działo, gdyby tenisista z naszego kraju wygrał jakikolwiek turniej ATP/WTA (jakiejkolwiek rangi), bądź zadomowił się na dobre w pierwszej setce rankingu. A już awans do TOP20 w latach 90. wywołałby u nas tenisową Małyszomanię.
Ale mamy obecnie XXI wiek. Dzisiaj dotarcie przez Huberta Hurkacza czy Magdę Linette do ćwierćfinału czy półfinału dużego turnieju to dla nas prawie chleb powszedni. Podobnie jak przejście „tylko” pierwszej rundy turnieju wielkoszlemowego np. przez Magdę Fręch. Pół biedy, gdyby to faktycznie tylko spowszedniało, ale pojawiają się wręcz głosy niezadowolenia i dużego niedosytu takimi osiągnięciami. Wielka szkoda, bo patrząc wstecz na dokonania polskiego tenisa są to naprawdę osiągnięcia godne pochwały, nawet jeśli bledną przy obecnych sukcesach i pozycji Igi Świątek, czy wcześniejszych dokonaniach Agnieszki Radwańskiej.
Każdemu biorącemu się za śledzenie tenisa i kibicowaniu ulubionym zawodnikom, a zwłaszcza podejmującemu się oceny ich dokonań na korcie, polecam wbić sobie mocno do głowy, że zabiera się za ocenę pięknej dyscypliny sportu, ale też specyficznie niewdzięcznej, gdzie co tydzień większość zawodników prędzej czy później przegrywa. I że miarą sukcesu w tenisie nie zawsze musi być wygrany turniej. Że pozytywnym sygnałem może też być przegrana – tak, przegrana – na określonym etapie zmagań turniejowych.
Cieszmy się każdym sukcesem Biało-Czerwonych
Cieszmy się więc nie tylko wtedy, kiedy Hubert wygra cały turniej ATP lub tylko wtedy, gdy będzie w TOP 10, ale również doceniajmy to, że mamy graczy regularnie występujących w głównych drabinkach turniejów ATP czy WTA, przychodzących pierwszą/drugą rundę turniejów wielkoszlemowych, potrafiących zaistnieć również w drugim tygodniu ich trwania – jak Hubert Hurkacz i ostatnio Magda Linette. Dla mnie, osoby mającej w pamięci to dawne przesiadywanie po nocach i wyczekiwanie na choćby jeden mecz Polaka w turnieju głównym ATP, jest to naturalne i oczywiste. I ciężkie do zrozumienia zawsze będzie dla mnie wszelkiego rodzaju kręcenie nosem na to, że Hubert czy Magda nie może przebić się do tego samego miejsca, w którym była kiedyś Aga, a obecnie jest Iga. Nie mamy do tego prawa – w tenisie jeszcze nie wypracowaliśmy sobie tak dominującej pozycji jak w speedway’u czy skokach narciarskich. Kibice piłkarscy dużo by dzisiaj dali, żeby zobaczyć biało-czerwonych „chociaż” w ćwierćfinale Mistrzostw Świata, albo polski klub grający „tylko” w grupowej fazie Ligi Mistrzów. I skoro jesteśmy przy piłce nożnej to aż się prosi, żeby ku przestrodze przypomnieć takim tenisowym malkontentom sytuację sprzed lat. W 1986 roku po Mistrzostwach Świata w piłce nożnej rozgrywanych w Meksyku polska reprezentacja w oczach kibiców zagrała mocno poniżej oczekiwań – Polacy z trudem wyszli z grupy i przegrali wyraźnie mecz fazy pucharowej (0:4 z Brazylią). Zbigniew Boniek rzucił wtedy proroczą przestrogę piłkarskim malkontentom, żeby docenili to, co dostali, bo na podobny sukces mogą poczekać znacznie dłużej niż się wszystkim wydaje. Ba, że możemy tyle poczekać na sam awans polskiej reprezentacji do turnieju głównego mistrzostw świata. No i niestety… wykrakał. Przez kolejnych 16 lat Polska nie potrafiła nawet zakwalifikować się do turnieju głównego MŚ.
Przy obecnym systemie szkolenia i wsparciu rozwoju polskich talentów tenisowych można tej przestrogi Zbigniewa Bońka z czystym sumieniem użyć ponownie, i z całkiem dużym prawdopodobieństwem taka przepowiednia może się w najbliższych latach zrealizować. Nie kręćmy więc teraz nosem na miejsce Huberta w 2-giej dziesiątce rankingu, nie patrzmy krzywo na to, że dociera „tylko” do ćwierćfinałów dużych imprez. Bo jeśli taki talent – a Hubert go ma, w dodatku poparty dużą pracą – nie pojawi się samoistnie w naszym kraju, to już za parę lat możemy zatoczyć koło i wrócić do sytuacji z lat 90., gdzie znów będziemy w nocy wyczekiwać na pierwszą rundę jakiegoś turnieju z udziałem Polaka. Oby nigdy. A więc Carpe Diem rodaku.
Sebastian Henkiel