Paweł Ostrowski. Odrobina szczęścia w tenisie

Angelique Kerber i Paweł Ostrowski.

– Na samym początku naszej współpracy biegałem z Angelique po Puszczykowie. Nagle zatrzymała się i powiedziała: Pewnego dnia wygram turniej Wielkiego Szlema” – mówi w rozmowie z Tomaszem Barańskim Paweł Ostrowski, trener tenisa, który prowadził takich zawodników, jak Angelique Kerber, Marta Domachowska czy Dawid Olejniczak.

Wszyscy żyją napaścią Rosji na Ukrainę. Masz jakieś informacje o ludziach ze środowiska tenisa, którzy czekają na pomoc?

– Na Ukrainie mam wielu przyjaciół, m.in. siostry Alonę i Katerynę Bondarenko. To wszystko, co się tam dzieje, jest wstrząsające i tragiczne. Kateryna, z którą mam ciepłe relacje od lat, to wciąż czynna tenisistka. Rozpowszechniam w mediach społecznościowych jej koncepcję, żeby ukraińscy tenisiści zjeżdżali do Polski. Kateryna im w tym pomaga. Tu w Polsce jej mama prowadzi klub tenisowy. Wiadomo, w grupie siła.

Od lat z powodzeniem trenujesz m.in. zawodowe tenisistki. Możesz opowiedzieć o tych doświadczeniach?

– Rzeczywiście. Na początku swojej kariery trenerskiej miałem przeważnie szczęście do dziewczyn i dlatego dość szybko przestawiłem się na tenis kobiecy. Najdłużej, bo przez kilka lat z przerwami, trenowałem Martę Domachowską. Miała ok. 30 lat, gdy jeszcze współpracowaliśmy. Przez 5 lat non stop trenowałem także Alicję Rosolską. Natomiast z Anną Czakwetadze grałem najkrócej, bo przez pół roku. Pojechałem do Moskwy akurat w momencie, gdy Anna chwilę wcześniej wygrała na US Open z faworyzowaną Anastazią Myskiną. Złapała za to dodatkowe punkty i przeskoczyła z miejsca 180. od razu na 60. Można powiedzieć, że trafiłem w najlepszy moment jej kariery. No i Angelique Kerber.

Angelique Kerber to najbardziej utytułowana tenisistka, z którą współpracowałeś. Była liderka rankingu WTA, zwyciężczyni trzech turniejów wielkoszlemowych w grze pojedynczej: Australian Open 2016, US Open 2016 oraz Wimbledonu 2018. Podczas igrzysk olimpijskich w Rio de Janeiro (2016) zdobyła srebrny medal w grze pojedynczej. Jak skrzyżowały się wasze drogi?

– Zazwyczaj dziewczyny szukały u mnie ratunku, gdy miały taki tenisowy dołek. Wtedy zgłaszały się, jak do dyżurnego lekarza, a ja dość szybko stawiałem je na nogi, Martę Domachowską to nawet wielokrotnie. Angelique Kerber, gdy nawiązaliśmy współpracę, też miała taką chwilową zapaść. Spotkaliśmy się wiosną 2009 roku na kortach warszawskiej Legii na turnieju WTA.

– Gdy zawodnik jest w "dołku", przede wszystkim trzeba porozmawiać, poprzebywać trochę dłużej z zawodnikiem. Chodzi o to, żeby móc na spokojnie zdiagnozować problem - mówi Paweł Ostrowski.
– Gdy zawodnik jest w “dołku”, przede wszystkim trzeba porozmawiać, poprzebywać trochę dłużej z zawodnikiem. Chodzi o to, żeby móc na spokojnie zdiagnozować problem – mówi Paweł Ostrowski.

Pamiętam. Zagrała wtedy w Polsce Maria Sharapowa, która wracała po kontuzji i szukała formy przed French Open.

– Tak. Prowadziłem wówczas Martę Domachowską, a podczas jednego z meczów zobaczyłem siedzącą na trybunach Angelique. Wyglądała na smutną. Podszedłem i zagadałem. Znałem ją wcześniej, bo grałem w tenisa ze Sławkiem, jej ojcem. A wtedy w Warszawie miała takiego dołka, siedziała smutna na trybunach Legii. Podszedłem i zapytałem, co się dzieje? Odpowiedziała, że prawie wszystko ostatnio przegrywa i nie bardzo wie, jak temu zaradzić. Ustaliliśmy, że za chwilę oboje lecimy na Roland Garros i możemy dłużej porozmawiać w Paryżu. To była luźna propozycja. Tak się jednak złożyło, że po Garrosie zakończyłem współpracę z Martą, a Ani, bo tak mówię na Angelique, spodobały się moje pomysły i zaczęliśmy wspólne treningi. Przez dwa sezony zimowe przygotowywałem ją do rozgrywek.

Które miejsce Kerber zajmowała wówczas w rankingu WTA?

– W Paryżu była 140., ale odpadały jej punkty za turniej w poprzednim roku, więc przed eliminacjami Wimbledonu spadła na miejsce 146. A gdy półtora roku później kończyliśmy naszą współpracę, była już 46. O takim skoku decyduje oczywiście wiele czynników, a trener jest tylko jednym z nich. Myślę jednak, że jakąś małą cegiełkę od siebie też dołożyłem.

W tenisie o wszystkim często decydują detale, które należy wychwycić i poprawić. Pytanie tylko jak?

– Po pierwsze, trzeba bardzo szybko zdiagnozować, co dzieje się z zawodnikiem? Czy ucieka mu taktyka, technika czy psychika, a może wszystko naraz. Czasami jest tak, że np. zawodnik traci sposób na wygrywanie. Wygrywał, grając ofensywnie i nagle przestało wychodzić. Wycofał się, zaczął grać defensywnie. Albo osiągnął jakiś szczyt i jest przerażony tym, gdzie się znalazł. Uciekła mu pewność siebie. Wtedy trzeba reagować, żeby tenisista wrócił na właściwe tory.

Jakie sposoby stosujesz?

– Przede wszystkim trzeba porozmawiać, poprzebywać trochę dłużej z zawodnikiem. Chodzi o to, żeby móc na spokojnie zdiagnozować problem.

Gdy rozpoczynałeś współpracę z Angelique Kerber, przeczuwałeś już wtedy, że może być wielką mistrzyną?

– Dość szybko to do mnie dotarło. Angelique przy ogromnym talencie, wspaniałej ręce do tenisa, zawsze była nieprawdopodobnie ambitna. Pamiętam, jak na samym początku naszej współpracy biegaliśmy po Puszczykowie. Nagle zatrzymała się i powiedziała: „Pewnego dnia wygram turniej Wielkiego Szlema. Nie wiem jeszcze który, ale na pewno wygram”. Mówiła to z takim przekonaniem, że aż zaniemówiłem.

Jaki procent z tych wszystkich późniejszych sukcesów Angelique Kerber to twoja zasługa?

– Tego nie da się tak procentowo obliczyć. Za każdym razem, gdy jestem o to pytany, to podkreślam warunki, które stworzył Angelique w Puszczykowie pod Poznaniem jej dziadek Janusz Rzeźnik. Należy pochwalić w ogóle całą rodzinę, która ciężko pracowała na ten sukces, a dziadek jest po prostu niesamowity.

A trenerzy?

– Było ich kilku, każdy pojawiał się w innym momencie kariery Angelique i każdy miał swoje do zrobienia. Znam swoje miejsce w szeregu. Przydałem się przez te dwa lata, a były one naprawdę ciężkie. Stanąłem na wysokości zadania i pomogłem. Potem Ania poszła do Akademii Aleksandra Waske, oni też dorzucili cegiełki, a potem był Torben Beltz, który był też już wcześniej, jeszcze przede mną. Także każdy z trenerów sprawdził się na odpowiednim etapie. Najwięcej sukcesów ma Torben, z którym Angelique pracowała w latach 2004-2013, 2014-2017 i ostatnio do listopada ubiegłego roku. Teraz Niemiec trenuje Brytyjkę Emmę Raducanu, sensacyjną mistrzynię US Open 2021.

Zawodowy tenis polega na tym, że niektóre rzeczy możemy sobie ułożyć, bo jesteśmy profesjonalistami. Ale nie wszystko zawsze idzie po naszej myśli, dlatego odrobina szczęścia zawsze się przyda. Super jest trafić na odpowiednich ludzi w odpowiednim czasie. To bezcenne.

Kończąc wątek Angelique Kerber. Dziś ma 34 lata, zajmuje miejsce w TOP 20-30 w rankingu WTA. Jej kariera powoli dobiega końca, czy stać ją jeszcze na wygranie dużego turnieju WTA?

– Każdy turniej jest inny. Myślę, że Angelique przy odrobinie szczęścia, wykorzystując splot szczęśliwych wydarzeń, wciąż stać na wiele. Musiałoby jednak zagrać kilka rzeczy naraz: dobre przygotowanie, dobry nastrój, bo w świecie kobiet to ważne, a przy okazji trochę szczęścia w losowaniu też nie zawadzi. Stać ją jeszcze na wiele, bo tak jak mówiłem, jej ambicją można by obdzielić kilka zawodniczek. Nie znam nikogo z taką determinacją, z takim zacięciem. Jeżeli udaje jej się znaleźć ten upust wewnętrznej energii, to wtedy jest niebezpieczna na korcie dla każdego.

Trener tenisa, to człowiek do wynajęcia. Pracowałeś na miejscu, czy jeździłeś ze swoimi tenisistkami po całym świecie?

– Byłem trenerem jeżdżącym, duże turnieje przede wszystkim. Z Martą czy z Angelique, tak samo z Alicją Rosolską. Konsultantem jestem obecnie. Od 5 lat konsultuję zawodników w Klubie Timing na warszawskim Wilanowie. Wcześniej nigdy nie prowadziłem konsultacji, bo uważałem, że nie jestem w stanie pomóc, jeżeli całkowicie nie zaangażuję się we współpracę.

A gdzie się tego wszystkiego nauczyłeś?

– Swoją wiedzę wynosiłem przede wszystkim z praktyki, a nie z książek. Wiem też, jakie błędy sam popełniałem. Wiadomo, że nie każdy zawodnik potem może być dobrym trenerem, szczególnie wybitni mają z tym kłopot. Sam wybitnym nie byłem, ale reprezentowałem Polskę w Pucharze Davisa, jestem dwukrotnym mistrzem Polski, więc jakiś poziom mimo wszystko prezentowałem.

A najlepszym miejscem do nauki są przede wszystkim turnieje. Swoją wiedzę wynosiłem nie z trybun, a przede wszystkim z kortów treningowych. Bardzo dużo obserwowałem, chodziłem na siłownię, patrzyłem ile i jak trenują inni, ile się rozgrzewają, pod jakim kątem pracują, czy dużo grają z kosza. Jak pracują na turnieju, czy na turnieju trenują, czy tylko podtrzymują formę? Dużo jeździłem też po akademiach, m.in. Juana Carlosa Ferrero czy Emilio Sáncheza. Czyli wiedzę praktyczną łączyłem z wiedzą teoretyczną. Zebrałem tam dużo doświadczenia i myślę, że to pozytywnie wpłynęło na mój rozwój jako trenera.

Jest taka znana prawidłowość, że trener rośnie wraz z zawodnikiem.

– 100 procent racji. Jeżeli na przykład miałem sukcesy z Martą, która szła błyskawicznie do góry, sam utwierdzałem się w tym, a inni to widzieli, że to, co robię, ma sens. To doświadczenie czerpałem potem z praktyki wynikowej. Bo dla mnie najważniejszą rzeczą w pracy trenerskiej jest wynik sportowy. To wynik o wszystkim decyduje. Jeżeli ktoś wygrywa, to znaczy, że poznał drogę do sukcesu i jest dobrym, skutecznym trenerem.

- Najlepszym miejscem do nauki są przede wszystkim turnieje. Swoją wiedzę wynosiłem nie z trybun, a przede wszystkim z kortów treningowych - uważa Paweł Ostrowski.
– Najlepszym miejscem do nauki są przede wszystkim turnieje. Swoją wiedzę wynosiłem nie z trybun, a przede wszystkim z kortów treningowych – uważa Paweł Ostrowski.

A co myślisz o rosnącej, jak się zdaje obserwując zawodowy toure, roli psychologa w tenisie? Psycholog jako członek teamu.

– Różnie z tym bywa. Tak jak w życiu, niektórzy potrzebują wsparcia specjalisty, a inni do pewnych rzeczy dochodzą sami. Gdy współpracowałem z Angelique Kerber, to wpływ psycholożki, która pomagała wtedy tenisistce, nie był do końca zadowalający. W momencie, gdy zostaliśmy sami, bo pani psycholog miała inne obowiązki, wyniki zaczęły się poprawiać. 

Byłeś na dwóch etatach równocześnie – trenera i psychologa.

– To jest nieodzowne szczególnie w tenisie kobiet. Brak pojęcia o psychologii, całkowicie dyskwalifikuje trenera. Trener tenisa u kobiet musi być najpierw psychologiem, a dopiero potem może łapać za rakietę.

Wszystko oczywiście zależy też od tego, czy to jest przed, po czy w trakcie turnieju. Wszystko ma znaczenie. Przeprowadzałem kiedyś trening tempowy z Martą Domachowską. Cel był taki, żeby grała po prostu szybki tenis, bo uważałem, że to jest dla niej przyszłość. A ktoś z boku mówił: „co to za trening, oni tylko łupią w tę piłkę i łupią”. Z kolei Kerber – genialna ręka. Z nią treningi były inne. Czucie, slajsy, zmiana rytmu gry i tak dalej. Dużo zależy od predyspozycji zawodnika.

Pytam o rolę psychologa, bo dawniej tego tematu w świecie tenisa w ogóle nie było.

– Kiedy trener naprawdę już nie daje rady, a są takie przypadki, psycholog jest niezbędny. Psycholog nigdy nie powinien w teamie pewnej granicy przekraczać.

No właśnie. Przy okazji sukcesów Igi Świątek dużo mówiło się o psycholog Darii Abramowicz, o jej zasługach, a Piotr Sierzputowski, poprzedni trener Igi, był gdzieś dalej. Czy taki układ może dobrze działać?

– Jeżeli zachwiana jest komunikacja między trenerem a zawodniczką, to wtedy wszystko się sypie. Współpraca musi odbywać się na zasadzie pełnego, wzajemnego, stuprocentowego zaufania. Zawodniczka i trener mają wiedzieć o sobie wszystko, w zasadzie reagować na siebie nawet mrugnięciem oka. Jeżeli zawodnik potrzebuje wsparcia na korcie, to wystarczy spojrzenie na trenera, a nawet układ mimiki twarzy trenera, i już wie, co ma zrobić. Gdy rozumieją się bez słów, to znaczy, że jest chemia, która zwiększa szansę na sukces. A jeżeli pani psycholog jest w stanie dostosować się do tego i to pielęgnować, to wtedy prawdopodobieństwo dobrych wyników rośnie. Natomiast jeżeli psycholog podburzy tę relację i sam wskakuje w miejsce osoby najważniejszej dla zawodnika, to wtedy mamy problem.

Dlaczego?

– Bo zostaje przerwana cienka linia kontaktów między zawodnikiem a trenerem. A ta równowaga i hierarchia, o której mówiłem, jest bardzo ważna, zawsze jej pilnowałem w swojej trenerskiej robocie. Gdybym był trenerem Igi, to oczywiście współpracowałbym z panią psycholog, natomiast na pewno nie dopuściłbym do sytuacji, w której pani psycholog jest dużo bliżej zawodniczki  niż ja. Na to bym sobie jako trener nie pozwolił. Absolutnie.

Jak bardzo tenis kobiecy zmienił się na przestrzeni lat?

– Bardzo. Jeszcze w czasach, gdy Angelique była juniorką, a Marta Domachowska była już tenisistką wschodzącą, to wszystkie dziewczyny grały „pod górę”. W zasadzie ta z tenisistek, która potrafiła uderzyć piłkę z wysokości barków, wchodząc na piłkę, a nie tylko czekając, aż piłka opadnie, to demolowała przeciwniczkę. Tam mecze trwały 45 minut – 6:1, 6:1. Gdy Anca Barna, doświadczona Niemka wychodziła na taką Martę, to tylko zbierała piłki. Marta, wtedy 200. WTA, grała dla niej za szybko. Tak samo było w przypadku Kerber. Wtedy dopiero zaczynał się trend takiego sposobu grania, a pierwszą tenisistką, która ewidentnie zrobiła show, była Serena Williams. Ona po prostu demolowała swoje rywalki prędkościami. Potem była jeszcze też Maria Kirilenko, która odprowadzała od razu rakietę jakby od góry i też bardzo dużo zawodniczek poszło tą ścieżką. W zasadzie w tej chwili jeżeli dziewczyny naprawdę są w stanie wejść na swoje najwyższe obroty, to ręce same składają się do oklasków.

Ciągle jesteś kibicem tenisa?

– W umiarkowany sposób, ale zdarzają się mecze kobiet, które ogląda się lepiej niż tenis w wykonaniu najlepszych tenisistów. Mecze kobiece są dużo atrakcyjniejsze, bo są bardziej nieprzewidywalne, a przede wszystkim dynamika, przygotowanie fizyczne, agresywna gra – to wszystko mocno poszło do przodu i cieszy oko kibica.

Co jeszcze się zmieniło na przestrzeni czasu w tenisie kobiecym?

– Kiedyś grało się na zasadzie: „co by tu zrobić, żeby przeszkodzić przeciwnikowi”, a teraz jest myślenie: „co by tu zrobić, żeby jak najkrócej być na korcie”. Bierzemy sprawy we własne ręce i nie czekamy, co zrobi przeciwnik. Myślę, że od tego sposobu myślenia o tenisie nie ma odwrotu, choć oczywiście żałuję, że karierę zakończyła Agnieszka Radwańska. Jeżeli postanowi wrócić, to będzie ozdobą każdego turnieju. Myślę, że znajdą się organizatorzy, którzy z pocałowaniem ręki zapłacą grube pieniądze za to, żeby Isia poczarowała i pokazała ten swój urozmaicony, finezyjny, techniczny tenis: skróty, czucie piłki, przeszkadzanie przeciwnikowi. Takiej różnorodności i piękna w tenisie brakuje.

Czy Iga Świątek powinna pielęgnować swoją mocną, agresywną, płaską grę?

– Iga musi trzymać się mocnej gry, bo to jej żywioł. Dobrze psychicznie się w tym czuje. Gdy dominuje na korcie, to od razu widać, że ma komfort psychiczny. Takie rzeczy trzeba pielęgnować. Jednocześnie Polka powinna cały czas urozmaicać swój tenis. Iga oczywiście potrafi zagrać skrót i pójść na woleja, tylko trochę za mało tego używa. Chodzi o to, żeby jej tenis był bardziej urozmaicony. Warto urozmaicić serwis. Serwis ścięty, półścięty, żeby te piłki miały więcej kombinowanej rotacji. Iga to ciągle młoda dziewczyna, ona może tyle nowych rzeczy jeszcze dorzucać do swojego tenisa, że świat stoi przed nią otworem.

Karol Stopa w wypowiedzi dla sport.pl w połowie 2021 roku skrytykował forehand Igi Świątek. Mówił: „Gdy popatrzy się na jej forhend od strony technicznej, to aż boję się myśleć, co będzie za dwa lata, jak Iga będzie dalej grała w ten sposób. Chyba że wzmocni masę mięśniową, bo na dziś bardzo często spóźnia te uderzenia, gra samym przedramieniem. Nadal też tak robił, ale jaką ma muskulaturę? Nie do porównania. W ten sposób można sobie urwać rękę” – kończył Stopa. Forhend Igi to w pewnym sensie nasze dobro narodowe. Proszę o jakiś komentarz.

– Całe szczęście, że Karol Stopa tylko komentuje i życzę mu samych sukcesów na tej zawodowej drodze. Trzeba natomiast sprawę wyjaśnić, bo nie każdy wie, że są dwa rodzaje odprowadzenia rakiety – nadgarstkowy i łokciowy. Iga ma to do siebie, że bardzo szybko odprowadza rakietę przez nadgarstek. Ona stosuje ruch nadgarstkowy, który jest zdecydowanie szybszy od dawnego stylu odprowadzania rakiety przez łokieć. Z tego nadgarstka łokieć jest przytrzymywany specjalnie trochę bliżej ciała właśnie po to, żeby nie narazić się na kontuzję. Uderzając piłkę na całkowicie wyprostowanym łokciu, doprowadzamy do „przeprostu”, który obciąża łokieć i może spowodować potem problemy zdrowotne. Oczywiście Roger Federer czy Rafael Nadal mają dużą muskulaturę i mogą uderzyć na wyprostowanej ręce bez żadnych konsekwencji.

W Akademii Tenisowej Tenis Kozerki powstaje Centrum Szkoleniowe Polskiego Związku Tenisowego. Czy taka centralizacja szkolenia tenisistów może przynieść dobre skutki?

– Najważniejsza sprawa w tym wszystkim, to jest dostępność do obiektu. Takie centrum jest niezbędne z jednej prostej przyczyny – zapewni swobodny dostęp do infrastruktury, kortów o różnych nawierzchniach, a tego ciągle w naszym kraju brakuje. Wszystkie kluby tenisowe w Polsce żyją z wynajmu kortów. Jeżeli powstanie centrum tenisowe, udostępni korty przyszłym mistrzom, gdzie trenerzy będą mogli rozplanować sobie swobodnie czas z zawodnikiem, to jest absolutna podstawa pozwalająca na rozwój, jest to świetna wiadomość.

Pytałem też o ten czynnik trenerski, myśl szkoleniową, wymianę doświadczeń.

– Oczywiście, im więcej trenerów bierze udział w jakimś projekcie i mają nieograniczoną dostępność do kortów, to tylko lepiej. Kiedy prowadziłem Kerber, to ustaliliśmy z dziadkiem Ani, że nasze zajęcia będą odbywać się w blokach treningowych dwa razy po 3 godziny. Oczywiście nie musiałem wykorzystać pełnych trzech godzin, bo wszystko zależy od tego, jak zawodniczka będzie reagować. Dostępność do kortów to bardzo ważna rzecz, bo odpada presja, że za chwilę wchodzi na kort pan Kowalski, który ma ważny meczyk z panem Malinowskim. Jeszcze stoi z boku i patrzy na zegarek, bo jest minuta po. To amatorszczyzna i w takich warunkach prowadzi się zawodnika niezwykle trudno. n

Tomasz Barański (“Tygodnik „Angora”)

Udostępnij:

Facebook
Twitter

Podobne wiadomości