Rozmowa z dr. Krzysztofem Guzowskim, fizjoterapeutą, właścicielem EASY Clinic, który przez wiele lat współpracował z Agnieszką Radwańską.
Iga Świątek po wygranym po raz drugi finale French Open pobiegła podziękować współpracownikom, w pierwszej kolejności wyściskała swojego fizjoterapeutę Macieja Ryszczuka. „Iga wiedziała komu to zawdzięcza” – twierdzą fachowcy. Czy to zaskoczenie, że fizjoterapeuta wyrasta na kluczową postać Team Świątek?
– Tam każdy ma swoje miejsce, ale fizjoterapeuta w życiu każdego zawodowego sportowca zazwyczaj jest kimś szczególnym. Fizjoterapeuta wyciąga zawodnika z wielkich kłopotów. Wiele mikrourazów potrafi skutecznie zatruć życie i pozbawić ostatecznie szans na sukces, na który od dziecka sportowiec pracuje, a fizjoterapeuta wydłuża tenisiście karierę. Poza tym fizjoterapeuta i zawodnik spędzają z sobą codziennie wiele godzin. To na pewno buduje wieź.
A kim w ogóle jest Maciek Ryszczuk?
– Maćka, który jest moim dobrym kolegą, wprowadziłem do tego tenisowego touru, organizując mu pracę z młodą, bardzo zdolną Rosjanką Sofją Żuk. Maciek wtedy sprawdził się bardzo dobrze, jego usługi cieszyły się dużym zainteresowaniem i pomagał kolejnym znanym tenisistkom. A potem zaczął pracować z Igą. Jesteśmy w kontakcie, czasami rozmawiamy.
Gdy zajmowałeś się kadrą polskich tenisistek w ramach FED CUP, w grupie osób, z którymi pracowałeś, była też Iga Świątek. Jak ją zapamiętałeś?
– Igę badałem, kiedy miała 13 lat, gdy pojawiła się na zapleczu Fed Cup-u. Zawodnicy byli w pewnym sensie zmuszani przez PZT do odbywania takich konsultacji ze mną, bowiem Związek chciał wiedzieć, jak wygląda sytuacja ze zdrowiem poszczególnych tenisistów; czy zawodnik o siebie dba, jak rozwija się jego sylwetka? Istotne było, czy rzeczywiście ma szansę na długą i owocną karierę?
I co wychodziło u Igi?
– Zawsze była bardzo dynamiczna, ale wychwyciłem wówczas pewne niedoskonałości związane z wzorcami ruchowymi, z jakością pewnych ruchów. Teraz, po tych kilku latach widać, jak ogromną pracę Iga wykonała i jak bardzo to wszystko się poprawiło. Iga od dziecka miała predyspozycje do dużego sportu, ale cały jej rozwój został poparty gigantyczną pracą. Chodziło generalnie o to, żeby ta ogromna dynamika, charakteryzująca Igę, nie obróciła się przeciw niej.
Kiedyś tak powiedziałeś o Michale Przysiężnym, że jego tenis napędzała dynamika, co jednocześnie generowało różne problemy.
– Często zawodnicy z dużą liczbą włókien szybkokurczliwych są super dynamiczni, ale też łatwiej mogą sobie coś zerwać, uszkodzić. To napięcie mięśniowe gdzieś tam zostaje i trzeba o nie zadbać. Ale rzeczywiście, tak jak Maciek raportuje, Iga jest zawodniczką, która nie potrzebuje dużo takich technik rozluźniających. Jest młodziutka, szybko się regeneruje i tak dużo robi z Maćkiem tej dobrej pracy prewencyjnej, że dzięki temu te napięcia nie są duże.

Maria Szarapowa, gdy wygrywała Wimbledon w wieku 17 lat, była szczupłą, wiotką nastolatką. Ciało zawodowych sportowców z biegiem czasu się zmienia. Iga Świątek też staje się kobietą coraz silniejszą. Jak to oceniasz?
– To uwarunkowania hormonalnie, że konsystencja ciała młodych kobiet w wieku między 17. a 20. rokiem życia bardzo się zmienia. Rejon bioder, pośladków, miednicy to jest u sportowca centrum motoryki, stamtąd wychodzi moc uderzeń. A tenis jest sportem, gdzie wyraźnie wykorzystujemy ten transfer sił z ziemi przez nogi, tułów na rękę. Centrum ciała musi być bardzo silne, biodra muszą zachować dużą mobilność, a z kolei mięśnie tułowia bardzo dużą sztywność, żeby ten układ działał. Silne nogi, sztywny tułów i luźna ręka, to tenisista idealny.
My jako fizjoterapeuci robimy wszystko, żeby nasz tenisista był w stanie odnaleźć się w coraz trudniejszych sytuacjach na korcie. Chodzi o to, żeby zawodnik przy jakimś doślizgu w bardzo trudnej sytuacji był w stanie jeszcze wygenerować ten luz na obwodzie. Żeby rozpędzić tę główkę rakiety, musi utrzymać tę sztywność centralną. Do tego trzeba dobrze pracować przeponą, a kwestie związane z oddechem są też ważne.
Przez wiele lat byłeś fizjoterapeutą zawodowych, topowych tenisistów. Jak to się wszystko zaczęło?
– Miałem szczęście, że dosyć wcześnie wiedziałem, co chcę robić w życiu. To mi bardzo pomogło. Na wielką karierę w tenisie jako zawodnik nie mogłem liczyć i po podstawówce tak sobie wymyśliłem, że chciałbym być fizjoterapeutą sportowym, który specjalizuje się w pomaganiu tenisistom. Więc później już całe studia i wiele szkoleń, konferencji, które za tym poszły, to wszystko było kierunkowane na konkretną specjalizację w medycynie sportowej i tenisie.
Bycie fizjoterapeutą to pojęcie bardzo szerokie. Ty trafiłeś do wielkiego tenisa. Jak to zrobiłeś?
– Fizjoterapeuta może robić bardzo różne rzeczy: zajmować się kardiologią, neurologią, dziećmi albo seniorami. Byłem zawodnikiem, potem trenerem tenisa i studentem fizjoterapii. Znałem całe środowisko. Udzielałem się na różnych konferencjach tenisowych dla trenerów. Wiedziałem, że chcę pracować w sporcie, aż któregoś dnia otrzymałem propozycję zajęcia się kadrą Fed Cup i Davis Cup. Do 2011 roku było tak, że fizjoterapeuta pracował z naszymi narodowymi drużynami z doskoku, a na co dzień zajmował się np. siatkarzami czy koszykarzami. Wojciech Andrzejewski, ówczesny szef wyszkolenia PZT postanowił to zmienić. Zależało mu, żeby kadrą zajmował się człowiek, który po pierwsze zna się na kontuzjach tenisowych, a po drugie, żeby to była cały czas jedna osoba, bo to gwarantuje ciągłość działań i pracy z zawodnikami.
Jak to wspominasz?
– Na Fed Cup czy Davis Cup zawsze jechaliśmy 5-6 dni przed meczem. Prawie takie tygodniowe zgrupowanie, które kończy się właśnie meczem, to czas, gdzie można tych zawodników lepiej poznać. Same korzyści. Poza tym zawsze dosyć pieczołowicie prowadziłem dla każdego zawodnika taką kartę badania, więc ta kartoteka rosła.
Czy w tourze obowiązują takie samy zasady dbania o zdrowie, jak w tenisie amatorskim?
– Jest tak samo. Organizm nie wie, czy tenisem zarabiasz na życie, czy po prostu grasz dla frajdy. Jedynie obciążenia w tourze są dużo większe, więc wszystko trzeba robić jeszcze bardziej starannie i precyzyjnie. Chodzi o to, żeby wycisnąć z organizmu 100 procent, a z drugiej strony, aby za bardzo go nie wyeksploatować. Granica jest bardzo cienka. Czasami można odnieść wrażenie, że te dwa cele wzajemnie się wykluczają: chcemy cisnąć, z drugiej strony musimy oszczędzać, żeby na długo wystarczyło.
Z zawodowcami pracuje się dużo łatwiej niż z ambitnymi amatorami. Profesjonalni sportowcy to ludzie, którzy po pierwsze są przyzwyczajeni do tego, że oddają się w ręce specjalisty. Są w treningu od dziecka i szkoda im energii na dyskusje. Mają też większą ufność w proces. Trenowali tyle lat, teraz coś ich boli. Wiedzą, że to jest proces i chcąc z tego wyjść, potrzeba czasu.
Nie ma chyba tenisisty, którego nic nie boli?
– Absolutnie! To, co teraz powiem, zabrzmi może brutalnie, ale jeżeli chcesz być zawodowym sportowcem, to ta odporność na ból musi być u ciebie na bardzo wysokim poziomie. Oczywiście trzeba mądrze reagować i być twardym, ale z drugiej strony dbać o siebie, nie lekceważyć tego bólu, reagować na niego adekwatnie do sytuacji.
Jak wspominasz współpracę z Agnieszką Radwańską?
– To ważny kawał mojego życia. Każdy dzień z Agnieszką zaczynaliśmy od mniej więcej 50-minutowej rozgrzewki. Przez 30 minut Agnieszka po prostu była bierna, czyli leżała na kozetce, a ja wykonywałem różne mobilizacje, manipulacje organizmu, szukając pewnych napięć i jakichś dysfunkcji w jej ciele. Taka manualna praca. Później wykonywaliśmy mniej więcej 20 minut ćwiczeń, przygotowawczych do wysiłku i takich prewencyjnych.

Co konkretnie masz na myśli?
– Pracowaliśmy na przykład nad barkiem, z którym często ludzie tenisa mają problem. Budziliśmy mięśnie, które mają ten staw stabilizować, zabezpieczać przed ruchami na dużej prędkości, które zaraz Agnieszka miała mieć na korcie. Dopiero po takich przygotowaniach Iśka zaczynała odbijać piłkę. Nie było dnia, żebyśmy zaczęli inaczej. Później wplataliśmy kolejne działania w trakcie sesji po wysiłku, czyli np. rozciąganie, rolowanie, elektroterapia, tejping, znowu jakaś praca manualna oraz igłoterapia. Realizowaliśmy takie działania, o których wiedzieliśmy, że zawodnik tego potrzebuje, bo już go wcześniej zbadaliśmy i znaliśmy jego problemy. To, o czym mówię, było możliwe dzięki temu, że Agnieszka była gruntownie przebadana i dokładnie wiedziałem, czego jej organizm w danym momencie potrzebuje.
A siłownia?
– Pracę na siłowni trzeba wdrożyć i mądrze łączyć trening medyczny, czyli taki profilaktyczny, z tym motorycznym, który jest już ukierunkowany konkretnie na poprawę cech motorycznych, żeby zawodnik szybciej biegał, mocniej uderzał piłkę. Ale to wszystko się bardzo przeplata i pięknie można to łączyć.
Zdrowiem Agnieszki zajmowałem się zawsze dosyć szeroko. Mam w komputerze folder, kilka gigabajtów, z pełną dokumentacją. Setki dokumentów, wyniki badań obrazowych. Są tam wszystkie jej dolegliwości, kontuzje, ale też właśnie takie wyprzedzające działania, jak np. jakieś słabe ogniwa, którymi się musimy zająć, żeby nie doszło do kontuzji. Koordynowałem wszystkie działania związane z jej konsultacjami ze specjalistami.
Agnieszka miała trenera przygotowania motorycznego, a ty odpowiadałeś za obszar fizjoterapii. Natomiast teraz Maciej Ryszczuk pracując z Igą Świątek zajmuje się jednym i drugim. Które z rozwiązań jest lepsze?
– Każde ma swoje plusy i minusy. Bardzo dużo zależy od zawodnika, co dla niego optymalne. Rzeczywiście, Agnieszka zawsze miała swojego trenera przygotowania motorycznego, ale zwykle ten trener nie jeździł z nami na turnieje. Wiec na wyjazdach to ja, w konsultacji z Tomkiem Wiktorowskim, odpowiadałem za optymalne przygotowanie motoryczne i dużo ćwiczyliśmy z Agnieszką. Fizjoterapia i motoryka bardzo się ze sobą zazębiają. Zresztą na turniejach z zawodnikiem robię tylko zwykle podtrzymanie, trochę mocy plus ćwiczenia stabilizacyjne, prewencyjne. Oczywiście zależy, z jakim zawodnikiem pracujemy. Jeśli ten zawodnik jest jeszcze taki bardziej rozwijający się, w wieku 18-20 lat, wtedy można na turniejach jeszcze go tam, za przeproszeniem, dojechać. Pamiętam, jak Rafa Nadal, gdy miał 17-18 lat, po swoim meczu szedł jeszcze na 2-godzinny trening na kort, a potem na siłownię i przerzucanie żelastwa. Ciężki łomot… Agnieszka, jak wiemy, nie przypomina budową strongmana, po prostu taki ma typ sylwetki i akurat takiej pracy związanej z prewencją, z rozluźnianiem tkanek, zawsze było bardzo dużo, sporo czasu nam to zajmowało.
Na czym polega trudność pracy z tenisistami?
– Praca z tenisistą jest trudna, bo z nim jest trochę tak, jak z dziesięcioboistą. Nie może być zawodnik zbyt silny, bo może stracić w ten sposób na elastyczności. Chcemy, żeby był szybki, ale z drugiej strony wytrzymały, więc nie możemy robić tylko jednego albo tylko drugiego. Nie ma tutaj sprawdzonego modelu.
Jaki jest najlepszy?
– Taki, który najlepiej działa na twojego zawodnika. Musisz najpierw zdiagnozować, zobaczyć, w czym jest mocny, w czym jest słaby i wtedy wiesz, nad czym pracować.
Jakie są najbardziej wzruszające chwile, które przeżyłeś podczas współpracy z Agnieszką?
– Sporo tego było, bo najeździliśmy się z Agą po świecie co niemiara. Był taki czas, kiedy Agnieszka słabiej grała, gorzej się też, w ogóle, czuła. To był chyba rok 2015, rzecz dość skromnie komentowana przez dziennikarzy. Wydawało się, że nic takiego się nie dzieje. Bo nie było tak, że Agnieszka spadła z 2. miejsca na 50, ale spadła z 2. na 10. miejsce WTA, a to w punktacji znacząca różnica. Bo miała 6 tysięcy punktów, a nagle zawodniczka ma 2,5 tysiąca punktów. Więc punktowo to jest ogromna różnica.
Co się działo?
– Agnieszka się po prostu słabo czuła. Spała 10 godzin, a budziła się, jakby całą noc imprezowała. Były syndromy przetrenowania, przemęczenia układu nerwowego i hormonalnego. Nie chodzi tylko o mięśnie i ścięgna, ale o te układy, które nami rządzą i koordynują całą pracę sylwetki, całą homeostazę, taką równowagę organizmu. To też był taki moment, kiedy z Tomkiem Wiktorowskim najbardziej się w ogóle rozwinęliśmy jako specjaliści. Bardzo dużo wtedy z Tomkiem myśleliśmy, jak z tego wyjść.
Co było dalej?
– Jak idzie dobrze, to idzie. A tu nagle stanęliśmy pod ścianą, bo naszej zawodniczce zaczęło iść gorzej. Była mobilizacja, szukanie sposobów, jak można pomóc, co należy zmienić. Na szczęście się udało i później już było piękne to, jak Agnieszka nagle się po tym wszystkim odbiła. Pamiętam, że był taki turniej w Eastbourne, początek czerwca. Rzeczywiście nagle się obudziła i mówiła, że dobrze się czuje. Nie wygrała tego turnieju, ale była chyba w finale czy półfinale. Później już zaczęło się takie rzeczywiście zupełnie inne granie i później doszła do półfinału Wimbledonu, gdzie przegrała, ale grając już taki swój naprawdę najlepszy tenis. To było piękne, patrząc, jak udało się nam przełamać ten impas.
Tego, o czym teraz opowiadasz, kibic tenisa przed telewizorem nie jest w stanie wychwycić?
– Na korcie tenisistka zawsze wygląda tak samo. Ma daszek, sukienkę, skupioną minę. Ale patrząc przez ekran telewizora nie można powiedzieć, co się działo w nocy poprzedniego dnia. Dopiero będąc w środku wiemy, co się dzieje, z czym się tenisista zmaga. Czasami jest tak, że zawodnik wychodzi, ma gorączkę, jest przeziębiony i też są decyzje, czy grać, czy nie. Zawodnik nie wychodzi i nie mówi o tym, bo nie chce pokazywać swojej słabości przeciwnikowi.
Fizjoterapeuta – mężczyzna widzi swoją zawodniczkę w różnych sytuacjach, często intymnych, związanych z nagością, zmęczeniem, bólem, emocjami po przegranym meczu. Możesz o tym coś więcej powiedzieć?
– Gdy człowiek idzie do lekarza, to nie zastanawia się, że jest goły, że lekarz go ogląda i dotyka. Tu jest podobnie. Sportowiec trochę inaczej patrzy na swoje ciało niż osoba, która się tym nie zajmuje. To jest dla niego jakby narzędzie pracy. Oczywiście nigdy nie można dać w ogóle jakiegoś cienia podejrzeń, wątpliwości zawodnikowi, że robimy coś, co nie służy poprawie jego zdrowia. Więc myślę, że jeśli terapeuta jest profesjonalny w tym, co robi, zawodnik to wtedy czuje i to nie ma znaczenia, czy pracuje z kobietą czy z facetem.

Agnieszka Radwańska często opowiadała o swoich kąpielach w lodzie. To sprawdzona metoda?
– Tak. To udowodnione naukowo. To niekoniecznie musi być lód. Woda o temperaturze ok. 10-12 st. C. Chodzi o to, żeby był rzeczywiście ten efekt schłodzenia, nie tylko takiego powierzchownego. Trzeba 10 minut odpękać, a wiąże się to z pewnym dyskomfortem. Kobiety są twardsze i lepiej to znoszą niż faceci. Natomiast to rzeczywiście pomaga w regeneracji i w sposób dość naturalny zmniejsza odczyn zapalny.
Gdy Agnieszka Radwańska podejmowała decyzję o zakończeniu kariery, konsultowała ją z tobą?
– To była oczywiście jej decyzja, ale poparta rozmowami także m.in. ze mną. Nie było wątpliwości, że dała z siebie wszystko. To potwierdziły kolejne lata. Minęły 2 lata po zejściu z zawodowych kortów, a Agnieszka, jak o tym z nią rozmawiałem, mówiła, że wciąż dochodzi do siebie.
Kontynuowanie kariery nie miało sensu?
– Nie ma szans na dobry wynik sportowy, jeśli zawodnik czuje się źle, a właśnie tak czuła się Agnieszka. To był problem głównie z nogą, ale też z ogólnym takim poczuciem zmęczenia. Myślę, że ta noga to był problem, z którym byśmy sobie jakoś ewentualnie poradzili. Większym problemem było takie ogólne wycieńczenie organizmu. Człowiek wtedy ma po prostu jeden stan zapalny za drugim i z każdego wychodzi tygodniami. Regeneracja nie jest na takim poziomie, jakim trzeba. Z takimi dolegliwościami zawodnik nie jest w stanie funkcjonować, rywalizować na takim poziomie, jak by chciał. Więc nie ma satysfakcji z tego, co robi.
Pracowałeś też z innymi tenisistami, np. z Karoliną Woźniacką. Jaka to była współpraca?
– Dosyć krótka, ale bardzo ciekawa. Karolina była wtedy topową tenisistką. To, co zdążyliśmy zrobić, to bardziej zdiagnozowanie jej sylwetki i ustalenie, nad czym należy pracować. Bo Karolina ma super ciało stworzone do sportu. Potrafiła grać mecz w 45-stopniowym upale w Sydney ponad 3 godziny i po meczu mówić, że „czuje się w sumie OK”. To był moment, że była w znakomitej kondycji, ale miała trzy takie rejony ciała, którymi należało się zająć. Mam to nawet w swojej dokumentacji medycznej. Gdy nasza współpraca dobiegła końca, a w ciągu następnego roku przyplątały jej się dokładnie te trzy kontuzje, na które się zanosiło. Zakresy ruchu, balans mięśniowy, kontrola motoryczna, siła mięśniowa – nad tym wszystkim trzeba pracować każdego dnia, aby wyprzedzić wystąpienie urazu. To wymaga dużo wiary od zawodnika właśnie w ten proces i zaufania specjaliście, z którym poświęca się czas na pracę, mimo, że nic go nie boli. Wiadomo, że przyjemniej poleżeć brzuchem do góry, a nie gdzieś tam na siłowni wylewać siódme poty.
Samo słowo „proces” wiąże się z tym, że potrzebny jest czas. W sytuacjach touru, kiedy jest presja wyniku, tego czasu zazwyczaj nie ma. Wtedy zawodnik chce, żeby ten fizjoterapeuta postawił go na nogi, żeby wygrać i przejść kolejną rundę. Nikt nie myśli o wielkim procesie.
– Tak, to jest bardzo trudne. Ale to właśnie dobry terapeuta potrafi gdzieś mądrze przemycić te działania związane z procesem dążącym do optymalizacji pracy organizmu, żeby zawodnik tak bardzo tej dodatkowej pracy nie odczuwał. Nie powiemy: „Teraz będziemy wykonywać codziennie 2 godziny ćwiczeń profilaktycznych oprócz całego twojego procesu treningowego”, bo mało który zawodnik jest w stanie na to pójść, tylko raczej wplatamy realizację tych celów w rozgrzewkę, treningi przygotowania motorycznego oraz w odnowę po grze.
Dlaczego to takie ważne?
– Ciężki wysiłek fizyczny to uszkadzanie tkanki. Nie możemy zawodnikowi po wysiłku dawać po prostu tabletki Ibupromu, bo wtedy ta adaptacja treningowa jest niepełna. Stan zapalny jest w pewnym zakresie potrzebny. Chodzi o to, żeby tkanka odbudowywała się po uszkodzeniu. Gdy dajemy dobre warunki do regeneracji, uzupełnimy węglowodany, białka w tym oknie węglowodanowym, półgodzinnym po wysiłku, mamy dobry sen, odpowiednią ilość czasu na odpoczynek i tak dalej, to wtedy rzeczywiście mamy superkompensację, czyli tkanka się odbudowuje z nawiązką. Jest silniejsza niż przed obciążeniem. Tak wygląda mądre trenowanie.
Fizjoterapia to temat rzeka, „długa złożona podróż”, jak lubisz powtarzać. Kochasz, to co robisz?
– O tak! A jeśli coś robisz, bo naprawdę to lubisz i w to wierzysz, to chcesz to robić najlepiej na świecie. Doszedłem z czasem do takich wniosków, że najpierw trzeba zrobić u człowieka porządek z tymi najważniejszymi filarami zdrowia: sen, odżywianie, otoczenie. Powinniśmy zahaczać o elementy natury psychologicznej, zapytać o relacje rodzinne, żeby wiedzieć też do jakichś specjalistów ewentualnie pokierować. Są pacjenci, których boli kręgosłup od 10 lat, a jak jadą na urlop, to ich nagle nie boli. To nie jest tak, że tylko te zmiany strukturalne dysku go bolą, bo mu się one nie naprawiają po przekroczeniu granicy z np. Włochami. Tylko po prostu ta jego percepcja się zmienia. Czasami nad tym ciałem trzeba bardziej od strony głowy popracować.
Niedawno założyłeś klinikę rehabilitacji i ortopedii EASY Clinic. Skąd pomysł? Jakie cele sobie stawiasz?
– Przez lata zdobywałem doświadczenie, które, myślę, że teraz procentuje. Pewne rzeczy sprawdziłem w boju i wiem, co działa, co nie. Zjeździłem kilka razy dookoła kulę ziemską, poznałem rozwiązania stosowane w najlepszych klinikach na świecie i po testowaniu tych rzeczy wiem, co się sprawdza, a co nie. Udało się te rzeczy zebrać w tym miejscu. Tworzyłem EASY Clinic z takim zamysłem, żeby móc pomóc pacjentowi od początku do końca. Zależy mi na tym, żeby ludzie, dla których sport jest czymś bardzo ważnym, mieli tu jak pączki w maśle.
Skąd wziął się tenis w twoim życiu?
– Rodzice grali w tenisa amatorsko i zachęcili mnie z bratem do uprawiania tego sportu. Gdy zacząłem trenować na Spójni, a potem w RKS Okęcie, miałem 8 lat. W naszej rodzinie nikt nie miał ambicji, żeby zrobić z nas wielkich zawodowców. Sam zresztą dosyć szybko zrozumiałem, że zawodowe granie jest nie dla mnie. Paweł Kalinowski, nasz trener tenisa, wciąż szukał nowych rozwiązań. Sprowadził do naszego klubu Tadeusza Paprockiego, fantastycznego trenera od przygotowania motorycznego. Przyszedł z lekkiej atletyki. Był szefem rzutów w AZS-ie i ma nieprawdopodobne oko do jakości, techniki ruchu, biomechaniki. Teraz ma ok. 90 lat i wciąż jest czynnym trenerem z nieprawdopodobną wiedzą. Super trener, super człowiek. Zainspirował mnie do pomagania sportowcom za pomocą swoich rąk i innych naturalnych sposobów, żeby wyprowadzić z kontuzji czy optymalizować wynik sportowy. Zawdzięczam mu bardzo dużo.
Na twojej stronie internetowej można znaleźć taki cytat: „Fizjoterapia jest piękną przestrzenią, która znajduje się gdzieś pomiędzy braniem tabletki przeciwbólowej a poddaniem się operacji”.
– Tak, jakoś tak mi się kiedyś napisało. Świadomość ludzi rośnie i wielu zaczyna sięgać po specjalistyczną pomoc coraz wcześniej. Widać, że rodzice przyprowadzają młodych zawodników (8-10 lat) i chcą, żeby ten młody tenisista miał dobrą ogólnorozwojówkę, która jest bardzo ważnym elementem prewencji, czy właśnie spotkania z fizjoterapeutą, który kontroluje rozwój sylwetki młodego zawodnika i pomaga, najlepiej w koordynacji z trenerem od dyscypliny, dozować te obciążenia. Żeby młody człowiek dobrze się rozwijał, to ten bodziec musi być optymalny. Czy więcej tenisa, czy więcej ogólnorozwojówki? Kiedy należy przycisnąć, a kiedy dać trochę odpocząć? Bo odpoczywać też się trzeba nauczyć. Odpoczynek jest tak samo ważny jak obciążenie.
Pacjent wchodząc do fizjoterapeuty często słyszy, że konieczny jest cykl spotkań, a jedna wizyta w Warszawie kosztuje ok. 200 zł. Cena wysoka, a końcowy efekt terapii zawsze jest pewną niewiadomą.
– Kluczem zawsze jest edukacja pacjentów. Ważne, żeby ludzie zrozumieli, że lepiej wydać te 1000 zł na profilaktykę czy mądre leczenie zachowawcze, niż później iść na poważną operację np. kolana czy barku. Gdy problem zdrowotny narasta, to może dojść do kaskady zdarzeń, która prawdopodobnie się wydarzy. Doprowadzi do konieczności leczenia operacyjnego, ponoszenia ogromnych kosztów, wyłączenia z życia zawodowego czy uprawiania ulubionego sportu. A w końcu, jak to mówi mój znajomy ortopeda: „Tylko pierwsza operacja jest niepotrzebna”. Także lepiej zrobić wszystko, aby właśnie tej pierwszej uniknąć.
Dlaczego musimy odbyć od razu cykl spotkań? To podnosi koszty i wiele osób zniechęca do współpracy z fizjoterapeutą.
– Jeżeli pacjenta boli, to można pacjentowi pomóc szybko. Mogę w ciągu jednej sesji, w ciągu 15 minut, poprawić ułożenie stawu przez liczne techniki manipulacyjne albo wbić igłę w mięsień, żeby go rozluźnić. To kwestia minut, a nie tygodni pracy, ale to nie rozwiązuje problemu. Ból jest jednym z parametrów, które bierzemy pod uwagę w takim badaniu funkcjonalnym pacjenta, natomiast nie jedynym. Patrzymy na siłę, zakresy ruchów, stabilizację czynną stawów, kontrolę motoryczną i wzorzec oddechowy. To wszystko musi się zgadzać, żeby ten narząd ruchu pod obciążeniem dużych prędkości czy kilogramów, jak to bywa w sporcie, sobie poradził.
Niebezpieczną sytuacją jest taka, gdy mięśnie są słabe. Człowiek wykonując pewne ruchy, stabilizuje się wtedy przez bierne stabilizatory, czyli np. w kręgosłupie przez dyski, kości, więzadła. One z czasem niszczeją i obserwujemy coraz większe zmiany zwyrodnieniowe.
To zawsze musi być proces. Chodzi o to, żeby z jednej strony poprawić funkcje u pacjentów, z drugiej strony strukturę. Sukcesem jest także zastopowanie procesu degeneracyjnego, żeby w kolejnych dekadach życia nie postępował.
Skąd biorą się kontuzje w tenisie?
– Człowiek wchodzi na kort bez rozgrzewki lub mocno obciąża słabe tkanki. Często jest tak, że ma złą technikę, gra „samą ręką”. Jest napięty, przykurczony, zestresowany i nagle zaczyna silnie uderzać piłkę rakietą. Występują duże prędkości, które są zabójstwem dla ścięgien. Bo te ścięgna są najsłabszym ogniwem u ludzi dorosłych. U takiego 40-50-latka kości i mięśnie są silne, ale ścięgna już nie są tak elastyczne, jak u 20-latka. Achilles, łokieć tenisisty, stożek rotatorów – to wszystko ścięgna i z tym zwykle pacjenci do nas przychodzą.
To nagłe sprawy?
– Niestety jest tak, że ścięgna, które często dokuczają ludziom w wieku średnim (między 35. a 60. rokiem życia) są słabo unerwione i często uszkadzają się w sposób niemy klinicznie.
Nie wiemy, że coś złego się dzieje, bo nas nie boli.
– Tak. Często boleć zaczyna dopiero wtedy, gdy uszkodzenie jest już duże. Wtedy szukamy porady u specjalisty, robimy USG, rezonans i okazuje się, że ścięgno jest uszkodzone w 30 procentach, są jakieś zwapnienia, jakieś blizny po mikrourazach. To niestety nie są rzeczy, które jesteśmy w stanie odkręcić za pomocą jednego spotkania. Jeśli ktoś tak twierdzi, to mówi po prostu nieprawdę.
Na kontuzje pracujemy długo, i to nie jest tak, że czujemy je od razu, a stoją za nimi zwykle jakieś błędy w metodyce treningu lub w technice ruchu, co prowadzi do obciążania organizmu większego, niż jest w stanie znieść. Czasami obciążenie jest dobre, ale odpoczynek zbyt krótki. Powinniśmy odpocząć 2-3 dni, ale już kolega dzwoni i gramy kolejnego singla, mimo że tego dnia powinniśmy sobie pójść np. popływać. Powinniśmy ruszać się codziennie, ale musimy mądrze dobierać intensywność działań, żeby nie zrobić sobie krzywdy.
Czy namawiasz swoich pacjentów do regularnych badań przesiewowych?
– Tak. Takie badania są bardzo dobre, szczególnie jeśli jesteśmy w grupie zwiększonego ryzyka. Jeśli na przykład dużo biegamy, jak najbardziej gdzieś powyżej 30. roku życia warto regularnie robić sobie badania obrazowe ścięgna Achillesa. Na przykład w badaniu USG można zobaczyć pewne zmiany, zanim zacznie boleć. Warto o nich wiedzieć jak najwcześniej, żeby wdrożyć działania przywracające zdrowie ścięgnom, zanim dojdzie do całkowitego zerwania.
Pracujemy w pozycji siedzącej, gramy w tenisa bez rozgrzewki, często zapominamy o ćwiczeniach wzmacniających, o siłowni poza kortem. Kontuzja to kwestia czasu?
– Oczywiście, nikt specjalnie sobie krzywdy nie robi. Swojemu dziecku też nie chcemy zrobić krzywdy, a robimy ją przez brak wiedzy, brak świadomości. Stąd tak często widzę w gabinecie młodych tenisistów z poważnymi kontuzjami, których można było uniknąć. Dlatego od kilkunastu lat staram się, gdzie się tylko da, robić wykłady, szkolenia, bo widzę, że tu jest siła. Ludzie zaczynają to rozumieć. Bo gdzie się mają tego nauczyć? W szkole, na wychowaniu fizycznym, przecież nikt nie uczy, jak obciążać ścięgna.
Na co należy zwrócić uwagę?
– Osoby dorosłe, uprawiające takie sporty dynamiczne jak tenis, bardzo potrzebują odpowiedniego przygotowania, bo samym graniem w tenisa się nie wzmocnimy. Podobnie jest z bieganiem: nie chodzi o to, żeby biegać, aby się wzmocnić, tylko trzeba się wzmocnić, żeby móc biegać bez kontuzji.
Reasumując: nie grajmy codziennie w tenisa, bo nie tylko to granie jest najważniejsze, wzmacniajmy się, róbmy badania przesiewowe, żeby pewne rzeczy wcześniej wychwycić i czyńmy pewne działania poza kortem. Do tych działań zaliczam np. dietę jako element nie odchudzania, tylko optymalizowania wytrzymałości i regeneracji tkanek. Regeneracja z wiekiem jest coraz słabsza. Na studiach nieprzespana noc nie stanowiła problemu, gdy człowiek ma 40-50 lat, to regeneracja wygląda już zupełnie inaczej. Dwugodzinny tenis jest innym bodźcem dla 50-letniego organizmu niż dla dwudziestolatka i im szybciej człowiek to zrozumie i się z tym pogodzi, tym lepiej.

Co masz na myśli?
– 70-latkowie, którzy grają w tenisa, nie robią już sobie takiej krzywdy tenisem jak 40-latkowie. Oni już wiedzą, że do dobrze zagranego skróta nie ma co biec, bo można sobie tylko krzywdę zrobić. Grają głównie w debla, a nie w singla. Nie chodzi o to, że namawiam czterdziestolatków, żeby grali wyłącznie w debla, bo singla można grać różnie. Musimy postawić na technikę ruchu, płynność, dobrą rozgrzewkę, na trening przygotowawczy, przynajmniej raz w tygodniu pójść na siłownię i zrobić trening siły, dbać o tę różnorodność ruchów. Bo często jest niestety tak, że ludzie dorośli przestają się w ogóle uczyć nowych zadań ruchowych. Przestajemy robić nowe rzeczy, a, niestety, z wiekiem zmniejsza się ilość połączeń między układem nerwowym a mięśniami.
Możemy temu przeciwdziałać?
– To, co możemy zrobić, to przede wszystkim dużo się ruszać, a najlepiej działa właśnie zmienna aktywność. Warto uczyć się wciąż nowych rzeczy. Nawet, gdy idę sobie popływać, to też pływam różnymi stylami, a nie tym jednym ulubionym. Warto w swoim tenisowym treningu nie zamykać się tylko do tej dyscypliny, którą lubimy. Żeby uprawiać ją przez kolejnych kilkadziesiąt lat, to już teraz w wieku 40-50 lat muszę o tym myśleć i nad tym pracować. Dlaczego wracam do tego przedziału 40-50 lat? Bo jest według mnie kluczowy. W tym momencie ludzie mają jeszcze ogromną ilość energii i czują, że mogą wszystko, ale już powinni do tego wysiłku podchodzić z większą rozwagą niż osoby młodsze. Bardzo łatwo wtedy zrobić sobie krzywdę.
A jak wygląda sytuacja u dzieci?
– Uczmy dzieci dobrej metodyki treningu, właśnie rozgrzewki czy cool down, takiego wyciszenia po treningu poprzez rozciąganie, rolowanie. Dzieciaki tak naprawdę tego potrzebują mniej niż osoby dorosłe, ale chcemy u nich zbudować dobre nawyki. U dzieci zawsze dbajmy o multisport. Jest takie ładne określenie, że w treningu musi być bogate środowisko proprioceptywne, czyli bardzo zróżnicowany bodziec. Mały sportowiec powinien pływać, grać w tenisa, biegać, grać w koszykówkę, piłkę nożną, gimnastykę. Wszystko po to, żeby ciało rozwijało się harmonijnie, ale też żeby wykorzystać pełen potencjał tego organizmu. Bo do okresu dojrzewania, zanim dojdzie do mielinizacji wszystkich włókien nerwowych, jest największa plastyczność układu nerwowego i mądrym treningiem możemy uzyskać nieprawdopodobne rzeczy. Dlatego ważne jest, żeby najpierw długo był trening ogólnorozwojowy, a dopiero później specjalistyczny. Mało mamy sportów wczesnej specjalizacji. Oczywiście jest gimnastyka artystyczna, ale tenis nie jest sportem wczesnej specjalizacji, a za taki jest często uważany przez rodziców i trenerów z niedużym doświadczeniem.
Jakie to niesie za sobą konsekwencje?
– Mamy pandemię złamań zmęczeniowych u młodych tenisistów. W moim gabinecie przynajmniej raz na dwa tygodnie diagnozuję razem ze znajomymi lekarzami złamanie zmęczeniowe kręgosłupa.
W jakim miejscu dochodzi do złamania?
– Zwykle to kręgosłup lędźwiowy. Tenis jest sportem, gdzie występuje dużo rotacji i jeśli zawodnik nie jest na to gotowy kondycyjnie, mówię o wytrenowaniu mięśni brzucha, pleców, a kontrola nad tymi ruchami nie jest na odpowiednim poziomie, to wszystko zawiesza się na tym biednym, mięciutkim jeszcze kręgosłupie i tam dochodzi do pęknięć. To niestety jest bardzo niedodiagnozowany problem dużej liczby dzieci. Po prostu je trochę pobolewa, a jak nieco odpoczną, to boli mniej i grają dalej. Później pęka po drugiej stronie, grają dalej i dochodzi do kręgozmyku.
Jak można zapobiegać takim sytuacjom?
– Bardzo ważna jest edukacja trenerów. To po ich stronie leży ogromna odpowiedzialność, bo to oni decydują o intensywności obciążania tych małych ciałek i muszą sobie zdawać sprawę, że mogą zrobić bardzo dużo dobrego, ale też bardzo dużo złego. Dla dziecka trener jest autorytetem, dzieciaki angażują się w ten sport i trzeba tym wszystkim mądrze zarządzić, żeby nie zrobić im krzywdy.
Trener jest pierwszą osobą, która usłyszy: „Boli trenerze!”
– Tak. Są absolutnie na pierwszym froncie, dlatego tak ważne jest, żeby wiedzieli jak reagować. Jeśli kilkunastoletni człowiek skarży się od 2-4 tygodni na ból kręgosłupa, absolutnie robimy rezonans. Nie oszczędzamy na tym pieniędzy, nie czekamy, aż się rozejdzie. Oczywiście reagujemy też, jak boli przez kilka dni. Idziemy do fizjoterapeuty, żeby rzeczywiście porozluźniał mięśnie. Jeśli to pomoże, to super! Natomiast jeśli po 2-3 dniu problem wraca, to robimy badania obrazowe.
Pracowałeś w różnych klinikach. Teraz założyłeś własne miejsce EASY Clinic. Dlaczego?
– To naturalna droga. Wiele lat byłem związany z Centrum Rehabilitacji Sportowej, później można mnie było spotkać w MIRAI Clinic. Zdobywałem tam doświadczenie, które teraz procentuje. Z mojej perspektywy Iśka (Agnieszka Radwańska, która była pod opieką dr. Guzowskiego – przyp. red.) skończyła swoją karierę w dobrym momencie, bo niedługo potem skończyłem doktorat i urodziła mi się trzecia córka. Oczywiście, gdyby Iśka potrzebowała dalej pomocy, to byłbym gotowy do działania. Widząc, jaką jest szczęśliwą mamą i żoną, wiem, że pewien etap się zakończył dla niej i dla mnie. Wszystkim nam jest z tym dobrze.
Koncentrujesz się na pracy w swojej klinice?
– Tak. Dzięki temu, że ten świat udało mi się kilka razy dookoła zjeździć, to widziałem te różne standardy i rozwiązania w najlepszych klinikach na świecie i po testowaniu tych rzeczy wiem, co się po prostu sprawdza, a co nie. To udało się tutaj w tym miejscu skumulować. Tworzyłem je z takim zamysłem, żeby móc pomóc pacjentowi od początku do końca. Mamy bardzo dobre USG z świetnym radiologiem, mamy świetną dietetyk, mamy super fizjoterapeutów, trenerów i ortopedów, więc możemy ten proces od początku do końca zaplanować i zrealizować. Zabiegi? Mamy wszystko. Najlepsze urządzenia do fizykoterapii, terapii, treningu czy regeneracji. Zgromadziliśmy takie sprzęty, które po prostu wiemy, że działają. Jak najbardziej mamy gabinet zabiegowy, więc w razie potrzeby podajemy na przykład czynniki wzrostu (osocze bogatopłytkowe), żeby stymulować tkankę do gojenia. Właśnie te nieszczęsne ścięgna są często uszkodzone, a organizm w ogóle nie wykazuje chęci do przebudowy i gojenia.
Mamy kilka gabinetów, świetnie wyposażoną salę, gdzie sportowcy (amatorzy czy zawodowcy) mogą realizować trening prewencyjny czy motoryczny.
Na tenisistów czekasz przede wszystkim?
– Rzeczywiście, tworząc to miejsce miałemcały czas z tyłu głowy tenisistów. Zależy mi na tym, żeby mieli tu jak pączki w maśle. A im wcześniej się poznamy, tym lepiej. Bo taki kontakt z dobrym fizjoterapeutą czy trenerem przygotowania motorycznego, to jest jakby też proces edukacji nie tylko młodego zawodnika, ale i jego otoczenia – rodziców, trenerów. Wtedy to rzeczywiście procentuje. Fizjoterapeuta jest w tym układzie nie tylko jako interwencja, bo nagle coś boli i trzeba szukać w popłochu specjalisty, ale stałym elementem kontrolnym, który trzyma rękę na pulsie.
Dla “Tenis Magazynu” rozmawiał:
Tomasz Barański | Tygodnik „Angora”