Profesor Karol Nadolny pełnił funkcje prorektora Politechniki Poznańskiej, dziekana Wydziału Maszyn Roboczych i Transportu, dyrektora Instytutu Maszyn Roboczych i Pojazdów Samochodowych. Wybitny naukowiec i zapalony tenisista.
Chociaż jego wiek to już przysłowiowa „siekierka”, to w przypadku profesora Nadolnego trzeba mówić raczej o góralskiej ciupadze, bo zadziorności, waleczności i ambicji na korcie pozazdrościć może niejeden młodzik. O tenisowej pasji z profesorem Karolem Nadolnym rozmawia Wojciech Weiss.
Skąd się wzięła u Pana Profesora tenisowa pasja?
– Sport był obecny w moim życiu od zawsze, chociaż nigdy na poziomie wyczynowym. Narty, łyżwy, tenis stołowy i inne gry, jak to u każdego chłopaka w czasach szkolnych. Miałem – i chyba mam nadal – ogromną potrzebę rywalizacji i nie ukrywam, że lubiłem górować w tych zmaganiach. A od kiedy tenis? Jako początkujący asystent stażysta na początku lat 70. ubiegłego wieku zostałem namówiony przez kolegów z pracy na grę w tenisa. Z pożyczoną rakietą, z niewielkim entuzjazmem poszedłem na kort i… zostałem do dzisiaj. Teraz wprawdzie częściej i chętniej grywam mecze deblowe, a to dlatego, aby grać w liczniejszym towarzystwie, bo nie, aby mniej biegać (śmiech), ale zadowolenie z gry jest cały czas takie samo.
Ale nauka była wcześniej niż tenis.
– Tak, zawsze. Nieskromnie mogę się przyznać, że na studiach otrzymywałem stypendium naukowe. Jak wspomniałem, pracowałem już w Politechnice Poznańskiej, gdy tenis mnie zafascynował. Były to czasy sukcesów Wojtka Fibaka, które bardzo działały na wyobraźnię początkującego i ambitnego tenisisty. Później obie te pasje rozwijały się równolegle. W jednej dziedzinie doszedłem do profesury, w tenisie do wielu wspaniałych chwil, dających mi niesamowite emocje i pozwalających poznawać fantastycznych ludzi. To dzięki tenisowi mam spore grono przyjaciół i to nie tylko ze środowiska akademickiego.
Wspomniał Pan o kortowych przyjaźniach i znajomościach. To tylko czas wspólnej gry, czy coś więcej?
– Zdecydowanie coś więcej. Rodzina tenisowa to specyficzna grupa pozytywnie zakręconych ludzi. Jak tylko sięgam pamięcią, świętowanie większości ważnych dla mnie i oczywiście dla moich kortowych przyjaciół chwil rozpoczynało się na korcie lub w jego okolicy. Urodziny, imieniny, narodziny dzieci i wnuków, ważne rocznice czy sukcesy zawodowe świętowane są w pierwszej kolejności w tenisowym gronie.
Czy w Politechnice Poznańskiej, jest więcej takich pasjonatów jak Pan?
– Tak, i jako już tenisowego nestora bardzo mnie to cieszy. Naprawdę spora grupa pracowników naukowych, od profesorów po asystentów, systematycznie uprawia tę piękną dyscyplinę sportu. Jest to bardzo budujące, zwłaszcza teraz, gdy Politechnika Poznańska posiada zmodernizowane, uczelniane korty, które z całą pewnością można zaliczyć do jednych z najlepszych obiektów nie tylko w Poznaniu, ale też w Wielkopolsce. Oczywiście nie będę wymieniał żadnych nazwisk, bo obawiam się, że kogoś pominę, a to byłoby niezbyt eleganckie.
Jak już wiemy, tenis w Poznaniu to oczywista oczywistość, a urlopy, wyjazdy służbowe ?
– Rakieta towarzyszy mi niemal wszędzie. Urlop obowiązkowo z żoną (własną) i rakietą (też już od dawna własną). Z wyjazdami służbowymi to już bywa różnie, bo nie zawsze jest czas, aby wyjść na kort, ale rakieta i piłeczki cały czas czekają w gotowości.
Tak w trzech słowach, co Panu daje tenis.
– Przyjemność, przyjemność i jeszcze raz przyjemność.