Z Grzegorzem Kajdanowiczem, dziennikarzem TVN o tenisie, telewizji, trochę o polityce, mediach społecznościowych i życiu prywatnym rozmawia Kamilla Placko-Wozińska. – Od zawsze uprawiałem dużo sportu. W szkole i na studiach – siłownia, piłka nożna, koszykówka, basen, rower. Od 16 lat gram w tenisa. Regularnie, co najmniej dwa, trzy razy w tygodniu. Czasem więcej – mówi Grzegorz Kajdanowicz.
2022 to chyba dla Pana był szczególny rok. Obudził się Pan 27 lipca i… co się zmieniło?
– W ogóle nie zrobiło to na mnie wrażenia, jeżeli mówi pani o moich urodzinach. Nic się w moim życiu nie zmieniło i nie zamierzam niczego zmieniać. Przyspieszać ani zwalniać, robić rewolucji i otwierać nowego etapu. Może jest jakaś psychologiczna zmiana, bo masz piątkę z przodu i do tego trzeba się przyzwyczaić. Dotąd nie wyprawiałem specjalnych urodzin, ani trzydziestki, ani czterdziestki, a teraz postanowiłem we wrześniu, po sezonie urlopowym, zrobić dużą imprezę na 130 czy nawet 140 osób. Dużo, ale okazało się, że zapraszając bliską rodzinę, przyjaciół z pracy i sytuacji prywatnych wyszła taka właśnie fajna grupa.
Nie wygląda Pan na tę pięćdziesiątkę. Kondycja dopisuje…
– Jeszcze nikt mi nie dał pięćdziesięciu lat. I to mógłby być powód do dumy, ale może ludzie są po prostu mili…
Sport też pewnie ma w tym swój udział.
– Od zawsze uprawiałem dużo sportu. W szkole i na studiach – siłownia, piłka nożna, koszykówka, basen, rower. Od 16 lat gram w tenisa. Regularnie, co najmniej dwa, trzy razy w tygodniu. Czasem więcej. Najdłuższą przerwę miałem po operacji kolana – sześć tygodni. No i narty – w pandemii było to raz w roku. Ale wcześniej bywały lata, że udawało mi się trzy razy wyjechać za granicę, bo w Polsce od lat nie jeżdżę.
Który z tych sportów jest dla Pana numerem jeden?
– Zdecydowanie tenis. Po pierwsze dlatego, że jest sportem indywidualnym. Po drugie, duży wysiłek w krótkim czasie. Po trzecie – emocje i endorfiny. Poza tym łatwo umówić się z trenerem czy kimś na sparing. Wszędzie, jeśli nie w zasięgu wzroku, to paru minut jazdy można znaleźć korty. Nawet w Sopocie, gdzie organizowaliśmy koncert z okazji 25-lecia TVN, pograliśmy z kolegą na kortach słynnego Sopockiego Klubu Tenisowego. Torbę tenisową właściwie cały czas wożę w bagażniku…
Z kim Pan gra najczęściej?
– Trenerów, z którymi grywam stale, mam w warszawskich klubach pięciu. Do tego kilkunastu sparingpartnerów. Dobrze jest grać z wieloma różnymi zawodnikami. To różne style i różne umiejętności – ćwiczysz technikę i taktykę. Od dobrych kilkunastu lat jeżdżę też na obozy tenisowe z firmą, która organizuje również obozy narciarskie. Zimą byliśmy na nartach, latem był tenis. Mówię w liczbie mnogiej, bo w obozach brali też udział moja partnerka i synowie. Od dziecka obaj grają w tenisa.
Podobno rodzinnie grywacie też w squasha…
– Był czas, że graliśmy regularnie. Teraz brakuje czasu. Grywam ostatnio w padla, to też fajna gra.
Co to jest?
– Padel jest u nas jeszcze mało znany, popularny w krajach hiszpańskojęzycznych i Skandynawii. Gra się w szklanej klatce, parami, przez siatkę, rakietami bez naciągu. Zasadnicza różnica jest taka, że jeśli w tenisie minie cię piłka, to koniec akcji. W padlu może cię minąć, odbić się o ścianę i dopiero przebijasz ją na drugą stronę. Ćwiczysz slajsa i woleja. Fantastyczna zabawa. Ale zawsze będzie dodatkiem do tenisa.
Zaliczył Pan nawet swój Wimbledon, trawę…
– Maciek, jeden z moich instruktorów, poznał właściciela kortów trawiastych w Michałówku, na których przed Wimbledonem ćwiczy także Iga Świątek. Zorganizował wyjazd na cały dzień. Wszystkim, którzy grają w tenisa polecam próby na trawie. To jest zupełnie inna gra. Piłka odbija się dużo niżej, trzeba nisko schodzić na nogach, co kosztuje więcej wysiłku. Inaczej też się biega, doślizguje. Piłka inaczej odbija się po serwisie, mniej gra się top spinem, a więcej slajsem, inne są rotacje. Ale nie ma co się bać, ogarnięty technicznie zawodnik po 10 minutach wie, jak to robić. Chętnie częściej pograłbym na trawie, ale na to trzeba więcej czasu, właściwie cały dzień, żeby na korty dojechać, parę godzin potrenować. A tak, gdy idę do pracy na popołudnie, rano się umawiam z którymś z trenerów, później prysznic i jestem w TVN.
Jak się zaczęła Pana przygoda z tenisem?
– Trochę przypadkiem, byłem już po trzydziestce. Grywaliśmy w pracy w piłkę nożną i koszykówkę – mecze charytatywne i ligę koszykówki. Mieliśmy drużyny w firmie, ale na pewnym etapie ciężko było zebrać skład, mimo że firma jest duża. Część osób pracuje rano, część do późnej nocy, trudno umówić się na regularne treningi raz czy dwa razy w tygodniu. Potrzebny był sport indywidualny. Jeden z kolegów polecił mi instruktora, z którym się umówiłem na pierwszy trening. Pokazał forhend i backhand – podrzucał piłki, a ja uderzałem. Chyba dobrze mi szło, bo powiedział, że nie wierzy, że pierwszy raz mam rakietę w ręku. Graliśmy razem z 10 lat, po dwa razy w tygodniu. Do tej pory czasem się umawiamy. Dla mnie najważniejsza w uprawianiu tak trudnego technicznie sportu jest regularność. Warto ćwiczyć indywidualnie, a nie w grupie 4-5-osobowej – progres jest dużo szybszy. I można dojść do poziomu rozgrywania porządnych sparingów. Nie przebijania piłki, ale prawdziwych pojedynków.
A tak z perspektywy czasu, czasem zastanawiam się, czy gdybym wiedział, że to tak trudny technicznie sport, drugi raz bym się za to wziął… Ale tak krok po kroku wciągnęło mnie.
Dobry Pan jest? Nie znalazłam nigdzie informacji o Pańskich startach w turniejach czy ligach amatorskich…
– Nie mnie oceniać, ale są tacy, którzy mówią, że gram nieźle. W ligach są określone zasady, trzeba rozegrać kilka meczów w miesiącu. Mnie trudno się umówić, bo przeciwnicy nie mogą o tych porach, w których ja gram – po pracy od 21.00 czy 22.00, czasem do północy. Z kolei koło południa, kiedy ja idę do pracy później, wszyscy są w pracy. Grywam sparingowo ze znajomymi, to szerokie grono. Stale też dochodzą nowi gracze. Ostatnio kolega z TVN 24, Janek Niedziałek zagadnął mnie w bufecie. Dowiedział się, że gram, bo mecz ze mną był licytowany na aukcji WOŚP. No i już kilka razy spotkaliśmy się na korcie. Procentują też znajomości z obozów tenisowych, na których bywa dwadzieścia, czasami trzydzieści osób. Jest się później z kim umawiać już tu, w Warszawie. Są turnieje artystów, mistrzostwa Polski dziennikarzy, ale zawsze wyjazdowe, więc trudno mi znaleźć czas. Nie wykluczam, że może kiedyś.
Jaki Pan jest na korcie? Taki jak w telewizji? Spokojny, nie da się wyprowadzić z równowagi.
– Na ogół jestem spokojny, chociaż czasem puszczają mi nerwy. Wkurzam się na siebie, na swoje niedoróbki techniczne, złe zagrania. Jak każdy. Nie krzyczę jakoś specjalnie, ale, niestety, zdarza się, że przeklinam – ale tak pod nosem. Styl gry mam dość ofensywny, lubię atakować, czasem mocno zaserwować. Ale trzymam też piłkę w korcie, bronię się. Trochę jak w piłce nożnej, gra się tak, jak przeciwnik pozwala. Zdarza mi się, niestety, czasami grać zachowawczo i to jest słabe. Prowadząc 2 do 0 w gemach wstrzymuję rękę, a powinienem bardziej zaryzykować. A ja nie chcę stracić gema.
Jest Pan też kibicem, śledzi zmagania najlepszych?
– O tak, oglądam bardzo dużo zawodowego tenisa. Musiałem wykupić wszystkie możliwe kanały, bo prawa są tak porozrzucane. Jeden turniej jest na jednym, kolejny na drugim kanale. Męski i kobiecy też z reguły na różnych. U zawodowców każda akcja zaczyna się od mocnego serwisu, grana jest na pełnym ryzyku. Nie ma przebijania piłki, bo to się źle kończy. Oglądam też tenis na żywo. W 2022 roku byłem na finale turnieju w Rzymie, który wygrała Iga Świątek. A w Paryżu na półfinałach i finałach Rollanda Garrosa.
Oglądając Pana na ekranie mam wrażenie, że jako dziennikarz zajmujący się polityką jest Pan wyjątkowo spokojny, grzeczny, nie wdaje się w kłótnie z gośćmi. No i pozbawiony tremy. Skąd to się bierze?
– Taki charakter, także kwestia wychowania. Rzeczywiście, potrafię trzymać nerwy na wodzy w sytuacji, gdy pojawiają się emocje, czasami zwykły stres, trema. Pracuję w telewizji 27 lat, a od 20 prowadzę programy na żywo, więc wydawać by się mogło, że to wystarczy. Ale jak ktoś powie, że nie ma tremy, nie denerwuje się czasami mniej lub bardziej, to ja nie wierzę. To też kwestia dyspozycji dnia. Każdy ma lepsze i gorsze. Mam świadomość, że program ogląda kilkaset tysięcy widzów, a czasami parę milionów. Margines na błędy, które nie powinny się zdarzać, jest więc wąski. Doświadczenie tysięcy poprowadzonych programów sprawia, że ma się większą pewność siebie i że poradzisz sobie w trudnej sytuacji. Do tego staram się solidnie przygotowywać do rozmów w programach publicystycznych czy do programów informacyjnych. Sam piszę zapowiedzi, wymyślam pytania i układam rozmowę w głowie. Doświadczenie plus spokój i dobre przygotowanie to recepta na to, by na antenie wypaść wiarygodnie, interesująco ze strony czysto dziennikarskiej.
Jest Pan twarzą TVN, od początku w stacji, a żyjemy w czasach, gdy kraj jest mocno podzielony. Spotyka się Pan z jakimiś niemiłymi sytuacjami, agresją widzów?
– Miałem w sklepie krótką rozmowę z panią, która powiedziała, że mnie poznaje, że bardzo mnie lubi i że ceni TVN. I ja tak się zastanawiam, nawet jej o tym wspomniałem, że kraj jest taki podzielony, a ja się nigdy nie spotkałem w sytuacjach prywatnych z niesympatycznymi zachowaniami, że o wrogich czy agresywnych nie wspomnę. Może ci „agresorzy” są mniej odważni tak twarzą w twarz? Albo większość ludzi, którzy mają taki radykalny stosunek do TVN, mieszka gdzieś, gdzie ja rzadko bywam?
Z agresją – bardziej słowną – zetknąłem się na demonstracjach, gdy pracowałem jako reporter. Czasem przyjechali rolnicy, potem hutnicy, górnicy i bywało różnie, na mikrofon z logo TVN protestujący czasami agresywnie reagowali. Ale to były emocje, ludzie nabuzowani, coś zupełnie innego. Natomiast w sytuacjach prywatnych nigdy nie spotkało mnie nic przykrego, a sympatycznych spotkań mam naprawdę dużo. Zdjęcia, autografy, czasem zwykła rozmowa.
Natomiast zgadzam się, że mamy kraj bardzo podzielony i nie sądzę, by w dającej się przewidzieć przyszłości, liczonej w miesiącach czy latach coś zmieniło się na lepsze. Przed nami cztery bardzo ważne kampanie wyborcze, więc emocje społeczne znów będą mocno nakręcane. Obym się mylił.
A jaka tu rola dziennikarzy?
– My w TVN, naprawdę nie chcemy antagonizować społeczeństwa. Po prostu mówimy, jak wygląda sytuacja polityczna, społeczna, jakie są problemy. Staramy się je definiować, opisywać codziennie w programach informacyjnych i później rozmawiając z gośćmi. Coraz rzadziej zapraszamy polityków, a coraz częściej ekspertów. Mniej posłów, a więcej profesorów. Słowem ludzi, którzy z perspektywy własnego doświadczenia, wiedzy i bez politycznego celu opiszą to, co dzieje się w kraju. Wiadomo jak jest z politykami – są zero-jedynkowi, czarno-biali. Opozycja zawsze będzie ostro krytykowała rząd, a rządzący zawsze będą mówili, że w kraju jest świetnie. Z tym, że w ostatnich latach prorządowa propaganda w kiedyś publicznych mediach jest niewiarygodna. Zwykłych sporów polityków jest u nas w telewizji coraz mniej, bo one są przewidywalne i zwyczajnie nie podobają się widzom. A gdy zaprosimy naukowców, byłych polityków, ludzi z dorobkiem i wiedzą, to mam nadzieję, że te emocje będą się tonowały w naturalny sposób.
Tyle lat siedzi Pan w polityce jako dziennikarz, nie myślał nigdy żeby samemu wziąć się za nią?
– Nigdy, to nie moja bajka. Jestem zresztą wyjątkowym przypadkiem konsekwencji w wyborze życiowej ścieżki. Studiowałem dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim, specjalizacja telewizyjna. Na trzecim roku zacząłem pracować w telewizji – przez cztery lata to było TVP, a potem TVN. I tak jest do dziś. Tak więc w swoim zawodowym życiu nie robiłem na poważnie właściwie niczego innego niż praca w tv. Powiedziałbym, dość wąska specjalizacja. Gdy patrzę na koleżanki i kolegów w firmie, to albo zaczynali w radio czy w gazecie, albo mieli epizody w innych branżach. Jedni kończyli ekonomię, inni prawo, ktoś zootechnikę. A moja przeszłość jest taka zero-jedynkowa. Niemal wszystkie pieniądze, które zarobiłem w życiu to w telewizji. Jednej lub drugiej.
Bardzo szybko zaczął Pan pracę i szybko pewnie przyszła popularność.
– Czy ja wiem czy szybko? Pracę zacząłem wcześnie, ale to był „Teleexpress”. Nazwisko pojawiało się na parę sekund, pisane małymi literkami pod krótkim materiałem dziennikarskim. Tak naprawdę rozpoznawalność, a później popularność zaczęła się w 1997 roku, gdy znalazłem się w TVN. Kanałów telewizyjnych w Polsce mieliśmy kilka, oglądalność więc była bardzo wysoka. Dzisiaj mamy ich setki, w tym polskojęzycznych dziesiątki, więc wybór jest dużo większy. Gdy zacząłem prowadzić Fakty, ta rozpoznawalność jeszcze poszybowała. Prezenter jest twarzą całego programu, nie tylko relacji, którą przygotował. Do tego rozmowy i publicystyka. Debaty i wieczory wyborcze…
Widzowie poznają Pana bez problemu? Inaczej prezentuje się w telewizji poważny dziennikarz polityczny w garniturze, inaczej luzak w dżinsowej koszuli…
– Zdarza się, że poznają mnie dopiero po głosie… Często.
Chętnie rozmawia Pan o dziennikarstwie, ale bardzo chroni życie prywatne. Dlaczego? Przecież i tak wszyscy internauci wiedzą, że się Pan rozwiódł.
– To nie jest tak, że coś szczególnie ukrywam. Owszem, jestem jednym z nielicznych dziennikarzy, którzy nie mają Facebooka, Instagrama czy Twittera. Koleżanki w pracy się ze mnie śmieją i obiecują pomoc. Koledzy z działu prowadzącego media społecznościowe też się deklarowali. Może kiedyś?
Przecież rozmawiamy o tenisie, a to prywatna pasja i spora część mojego życia tego niezawodowego. Rzeczywiście, jestem po rozwodzie siedem lat. Mam dwóch synów – już na studiach 21-latka i 18-latka. Od lat partnerkę, która jak wiele osób prowadzi Instagrama, ale rzadko wrzuca nasze wspólne zdjęcia. Bo jakoś nie czuję potrzeby informowania, że teraz jestem na wakacjach, teraz na premierze filmu, a innym razem na meczu Legii Warszawa.
A tak szczerze – nie przeczyta Pan chętnie o tym, gdzie urlopy spędzają gwiazdy i kto się z kim rozwodzi, albo jakich chłopaków mają tenisistki?
– Szczerze mówiąc nie. Nie czytam plotkarskich portali, przeglądam tabloidy czytając gazety. Zaglądam też na Instagrama znajomych, gdy ktoś zamieści jakieś fajne zdjęcie, gdy w pracy znajomi o tym dyskutują. Mam zasadę, że jak już coś się robi, to warto robić to dobrze. Bierzesz się za grę w tenisa nie po to, by na siłę pójść raz w tygodniu na trening i snuć się znudzony po korcie. Jeśli miałbym założyć Instagrama, to trzeba byłoby to robić dobrze. A czy ja mam na tyle chęci robienia dobrych zdjęć i ciekawych wpisów? Żeby to miało sens, trzeba to robić regularnie i ciekawie.
I tenis, i wakacje są fajne…
– Wiem, wiem. Jak każdy normalny człowiek robię na pamiątkę zdjęcia ciekawych miejsc i wydarzeń. Pewnie część byłaby interesująca dla widzów i internautów. Cały czas mam te zdjęcia w telefonie. Na okoliczność gdybym dojrzał do takich decyzji…
Rozmawiała Kamilla Placko-Wozińska