Giorgio Di Palermo: Z miłości do tenisa

- Mam taką zasadę, aby nie dotykać i nie fotografować się z tenisowymi trofeami - mówi Giorgio Di Palermo. Fot. Archiwum Giorgio Di Palermo

Prawnik, wierny kibic AS Roma, miłośnik klasycznej literatury, w wolnych chwilach słuchający rocka i jazzu. Giorgio Di Palermo, w przeszłości manager ATP Tour, obecnie zasiadający w strukturach zarządczych Tennis Europe i Włoskiej Federacji Tenisa i Padla, w ekskluzywnej rozmowie z Michałem Samulskim dla „Tenis Magazynu” opowiada o swojej największej pasji.

Giorgio, z zawodowym tenisem jesteś związany od ponad trzydziestu lat. Jak do tego doszło, że absolwent prawa Uniwersytetu w Rzymie trafił do sformalizowanych struktur tego sportu?

– To był bardzo naturalny proces. Dzięki mojemu tacie złapałem tenisowego bakcyla i w pewnym momencie zrobiłem to, co powinien zrobić każdy młody człowiek zafascynowany sportem tzn. zgłosić się do pracy przy wydarzeniu sportowym, aby zobaczyć, jak ta cała machina wygląda od środka. W moim wypadku był to rozgrywany na kortach Foro Italico tenisowy turniej Italian Open. Ekscytowała mnie możliwość poznania organizacji tej imprezy. Sam również chciałem wnieść swój wkład i stać się częścią czegoś wyjątkowego, służącego fanom i tej dyscyplinie sportu. Praca przy rzymskim turnieju dała mi odpowiednią perspektywę i pokazała, co stoi za jego organizacyjnym sukcesem. Italian Open rozwija się przez lata, ale koncepcja jest wciąż ta sama: sprawić, aby kibice mogli się cieszyć tym wydarzeniem i w każdym możliwym aspekcie doceniać tenis.

Z przedstawicielami Rady Zawodniczej ATP. Fot. Archiwum Giorgio Di Palermo
Z przedstawicielami Rady Zawodniczej ATP. Fot. Archiwum Giorgio Di Palermo

Czy rozpoczynając pracę przy Italian Open przypuszczałeś, że kolejnym krokiem w Twojej karierze będzie ATP Tour?

– Myślę, że w tym wszystkim spotkało mnie sporo szczęścia. Oczywiście w pierwszym etapie nie miałem ściśle sprecyzowanych planów, z drugiej strony w pewien sposób przygotowywałem się do tej pracy. Funkcjonowanie w zawodowym tourze, możliwość zobaczenia wszystkich wspaniałych miejsc, w których rozgrywane są turnieje – tych, o których śniłeś będąc dzieckiem… Tak, chciałem być częścią tego świata. Myślę, że w życiu tenisisty przychodzi wiek, kiedy my, „zwykli zawodnicy” zdajemy sobie sprawę, że nigdy nie zostaniemy zawodowcami. Uświadomiłem to sobie mając czternaście lat i był to moment, w którym marzenie związane z byciem aktywnym uczestnikiem cyklu jako zawodnik, przesunęło się w kierunku roli tenisowego managera, bezpośrednio zaangażowanego w rozwój dyscypliny. Jestem przekonany, że należy stawiać sobie cele, że dobrze jest mieć pomysły i projekty dotyczące tego, co się kocha. To inspiruje do konkretnych działań. W moim przypadku była to praca w zawodowym tourze i szansa wniesienia wkładu w rozwój gry, poznania najlepszych zawodników tego sportu, umożliwienia funkcjonowania im w lepszym otoczeniu. Z perspektywy czasu, spoglądając na ten wczesny etap zawodowej kariery muszę powiedzieć, że cieszyłem się wówczas każdą jej chwilą.

W 1996 roku objąłeś stanowisko ATP Tour Managera. Czym dokładnie się zajmowałeś i co było dla Ciebie największym wyzwaniem w tej roli?

– ATP Tour Manager jest odpowiedzialny za prawidłowe funkcjonowanie cyklu będąc „łącznikiem” między organizatorami turniejów a zawodnikami. Stajesz się „biurem podróży” koordynując wszelkie aspekty związane z obecnością tenisistów w cyklu, będącymi klientami tego biura. Wprowadzasz młodych do tego świata, edukujesz, a później pilnujesz, aby wszyscy, bez względu na wiek i doświadczenie przestrzegali obowiązujących zasad. Rozwiązujesz bieżące problemy, które z pozoru wydają się być powtarzalne, ale w rzeczywistości każdy jest inny. Do zgłaszanych spraw musisz podchodzić indywidualnie, ucząc się i adaptując do funkcjonowania w różnych kulturach, z różnymi ludźmi, mającymi różne przekonania i przyzwyczajenia. Może zabrzmi to dziwnie, ale rozwiązywanie codziennych problemów operacyjnych jest najbardziej intensywną i angażującą częścią zawodowego sportu. Doświadczenia, jakie zebrałem przez dwanaście lat pełnienia tej i podobnych funkcji pozwoliły mi stać się lepszym managerem. Poznałem też wielu wspaniałych ludzi i zobaczyłem przepiękne miejsca, w których rozgrywane są turnieje. Do dzisiaj wspominam atmosferę towarzyszącą turniejowi ATP w Sopocie, pasję i zaangażowanie pracujących przy tej imprezie osób. Miałem okazję ich spotkać właśnie dzięki tej funkcji.

Po latach pracy na stanowisku Tour Managera, zostałeś przyjęty do Rady Dyrektorów ATP. Dla niektórych osób przejście z „terenu” do „sal Zarządu” bywa trudne. Nie brakowało Tobie bezpośredniej styczności z dotychczasowym, turniejowym życiem?

– To była inna i niewątpliwie trudna rola. Funkcjonowanie w zawodowym cyklu i bycie blisko tenisistów powoduje, że utożsamiasz się z nimi, starasz się zrozumieć ich mentalność, sposób życia, stosunek do sportu. Bywa, że identyfikując się z ich podejściem, sam zaczynasz zastanawiać się, czy wszystkie te obowiązujące zasady, również te, których przestrzegania pilnujesz, mają sens. Zawsze starałem się zrozumieć ogólny obraz i zadać sobie pytanie, o powody niektórych decyzji lub planów. Tenisiści są z reguły bardzo egocentryczni i jest to absolutnie właściwe podejście w sporcie indywidualnym. Oni nie mają obowiązku oglądania sportu z „perspektywy helikoptera”, nie muszą myśleć globalnie, za wszystkich swoich kolegów. Ty, jako manager powinieneś to zrobić – postawić ich przed tym, co dyktuje rzeczywistość rynkowa. Kiedy zostałem wybrany do Rady Dyrektorów, znalazłem się na miejscu kierowcy. W tym momencie poczułem całą odpowiedzialność za podejmowanie dobrych decyzji, już nie tylko rozwiązujących indywidualne problemy zawodników, ale przede wszystkim mających coś zmienić w rozwoju tenisa, dla ówczesnego i przyszłych pokoleń. To był odpowiedni czas, aby skupić się na „zawodnikach” – nie tylko jednym, nie tylko najlepszym, nie tylko z jednej grupy rankingowej, ale na wszystkich. Zdajesz sobie sprawę, że musisz jasno określić, za czym się opowiadasz. Że musisz poprawić warunki ich życia na tourze. Że musisz wynieść tenis na wyższy poziom i doprowadzić go tam, gdzie Twoim zdaniem powinien się znaleźć. Oczywiście było to inne stanowisko, ale równie ekscytujące, co poprzednie.

Wspólna fotografia z Rodem Laverem. Fot. Archiwum Giorgio Di Palermo
Wspólna fotografia z Rodem Laverem. Fot. Archiwum Giorgio Di Palermo

Miałeś okazję pracować w strukturach ATP zarządzanych przez siedmiu dyrektorów wykonawczych. Jak oceniasz ich pracę? Wizja którego z nich była Tobie najbliższa?

– Moje pojawienie się w ATP zbiegło się z odejściem Hamiltona Jordana, będącego pierwszym szefem organizacji, która odłączyła się ze struktur Men’s Tennis Council i zorganizowała swój własny tour. Hamilton odszedł zaledwie dwa miesiące po tym, jak dołączyłem do ATP, więc nie miałem okazji zbyt długo z nim pracować. Na pewno musiał być charyzmatycznym przywódcą, który nie bał się zmian, o czym świadczy słynna konferencja prasowa na parkingu US Open w sierpniu 1988 roku i powołanie własnego touru.

Jeśli chodzi o kolejnych szefów ATP, to myślę, że każdy z nich miał wizję i zostawił swoje piętno na tej organizacji. Mark Miles, pomimo braku wcześniejszych związków z tenisem, rozumiał i szanował go. Był bardzo dobrym przywódcą, szczególnie na początku kształtowania się cyklu, wykorzystując swoje kompetencje liderskie i koneksje polityczne. Kolejny, Etienne de Villiers był wizjonerem, podobnie jak Mark Miles – bez doświadczenia w tenisie. Chciał stworzyć coś nowego, ale nie do końca wsłuchiwał się w to, co mówili zawodnicy. Próbował zrewolucjonizować system rozgrywania mniejszych turniejów wprowadzając system grupowy, a następnie play-off (jak w imprezie Masters), ale ten pomysł zupełnie nie wypalił. Zawdzięczamy mu natomiast obecną strukturę turniejów z podziałem na kategorie 1000, 500 i 250. Po nim nastąpił niezwykle inteligentny Adam Helfant, który pozostawił organizację w bardzo dobrej kondycji finansowej. Brad Drewett miał w sobie najwięcej pasji i zaangażowania, a Chris Kermode kierował firmą w nowoczesny sposób, dobrze wiedząc, w jakim kierunku tenis powinien się rozwijać. Widział też potrzebę bliskiej współpracy z ITF i WTA. Mój rodak, Andrea Gaudenzi ma wizję i jednocześnie urok, którym potrafi przyciągnąć ludzi, aby dzielili z nim jego podejście. To naprawdę fascynujące móc obserwować, w jaki sposób przedstawia swoje idee i miłość do tenisa.

Mogę powiedzieć, że najbliżej mi do Brada Drewetta, do sposobu, w jaki traktował ludzi. Zawsze podziwiałem jego umiejętności obcowania z ludźmi. Bardzo przeżyłem jego chorobę (stwardnienie zanikowe boczne – przyp.) i odejście. Pamiętam, kiedy opowiedział mi o swojej chorobie krótko przed Australian Open w 2013 roku, a po pięciu miesiącach już nie żył. To wielka strata dla całego tenisa, osobiście również dla mnie.

Giorgio Di Palermo i John McEnroe. Fot. Archiwum Giorgio Di Palermo
Giorgio Di Palermo i John McEnroe. Fot. Archiwum Giorgio Di Palermo

Wiem, że w związku z Bradem każdego roku celebrujesz pewien moment, tuż przed rozpoczęciem ostatniego w sezonie turnieju ATP Finals.

– Mam taką zasadę, aby nie dotykać i nie fotografować się z tenisowymi trofeami. Mogłem trzymać puchar wręczany za wygranie Roland Garros czy Wimbledonu, także Puchar Davisa, ale uważam, że nie zasługuję na to. Nie mam prawa robić sobie pamiątkowych zdjęć z tymi trofeami, ponieważ one zarezerwowane są dla najlepszych zawodników i na ten moment trzeba sobie zasłużyć. To oni grają, rywalizują, ciężko pracują, aby móc je wygrać. Wyjątkiem jest dla mnie puchar przyznawany za wygranie ATP Finals, dedykowany osobie Brada Drewetta. Za każdym razem mocno go przytulam, tak jakbym przytulał najlepszego przyjaciela.

Z perspektywy pracy dla ATP Tour, co jest jej silną stroną, a które działania należy skorygować?

– Uważam, że od wielu lat główne czynniki blokujące tenis pozostają te same i  związane są z charakterem obu zawodowych stowarzyszeń – ATP i WTA. To, co jest ich największą siłą, jest jednocześnie ich największą słabością. Fakt funkcjonowania zawodników i turniejów w ramach tej samej federacji jest rzeczą niezwykle rzadko spotykaną w innych dyscyplinach sportu. Z jednej strony, pomaga budować relacje między nimi, dając przestrzeń do intensywnego rozwoju, ale z drugiej, sprzyja status quo i chroni przed potencjalnymi zmianami. Podjęcie decyzji, które mogłyby przyczynić się do dalszej ekspansji tenisa, zajmuje trochę czasu, gdyż zarówno zawodnicy, jak i turnieje w znaczący sposób chronią własne interesy. A takie podejście blokuje zmianę.

W ramach strategicznego planu ATP „One Vision”, kluczową kwestią jest przygotowanie właściwej komunikacji mówiącej m.in. o strukturze rozgrywek i jej szeroka dystrybucja. W tej chwili mamy zbyt duże rozdrobnienie contentu mediowego (turnieje wielkoszlemowe, Puchar Davisa, ATP Tour), który okazuje się w pełni zrozumiały dla stosunkowo małej grupy odbiorców. Okazjonalni kibice mają trudności z właściwą interpretacją zasad funkcjonowania, struktury itp.

Pracując przez tyle lat w zawodowym cyklu byłeś świadkiem zachodzących zmian. Rywalizacja Samprasa i Agassiego, wyjątkowe sezony i sukcesy Mustera, Kuertena czy Hewitta, pojawienie się Federera i Nadala, „wielka czwórka”… Które z tych wydarzeń, Twoim zdaniem, okazały się kluczowe dla rozwoju współczesnego tenisa?

– Mógłbym o tym rozmawiać godzinami. Według mnie istnieje kilka głównych faz w rozwoju profesjonalnego tenisa. Pierwsza rewolucja w Erze Open rozpoczęła się od Borga i jego niesamowitego top spinu, który wywarł tak wielki wpływ na grę. Wszyscy naśladowcy Szweda byli znakomitymi zawodnikami defensywnymi, ale już wcześniej mieliśmy całą grupę tenisistów atakujących – z doskonałym serwisem i wolejem. Te dwa przeciwstawne style gry wymuszały u ich przedstawicieli coraz wyższą jakość, a apogeum tej rywalizacji objawiło się w pojedynkach Agassiego i Samprasa. Następnie pojawił się Federer, który w czasach świetności doskonale łączył umiejętność bycia jednocześnie najlepszym atakującym i defensorem. To z kolei otworzyło drogę dla Rafaela Nadala i Novak Djokovicia, dominujących po dzień dzisiejszy. Dlaczego? Ponieważ swoją grą ofensywną przytłaczają każdego zawodnika defensywnego i jednocześnie potrafią skutecznie przeciwstawić się agresywnie grającym przeciwnikom. To jasny przekaz dla wszystkich młodych zawodników i trenerów, jaki kierunek powinni obrać, jeśli chcą iść śladami wymienionej trójki.

W Loży Królewskiej podczas Wimbledonu. Fot. Archiwum Giorgio Di Palermo
W Loży Królewskiej podczas Wimbledonu. Fot. Archiwum Giorgio Di Palermo

Męski tenis od wielu lat znajduje się w okresie prosperity, ale niektórych niepokoi okres po „wielkiej trójce/czwórce” chyba bardziej niż wtedy, kiedy kończyły się rywalizacje Borga, Connorsa i McEnroe, Edberga i Beckera, Samprasa i Agassiego. Trudno było wyobrazić sobie tenisową scenę bez Federera, a kiedyś zabraknie też Nadala i Djokovica. Jakie jest Twoje zdanie na ten temat?

– Brak tej trójki to rzeczywiście smutna perspektywa, ale musimy wierzyć, że tenis jest silniejszy niż pojedynczy zawodnik, nawet jeśli ten ostatni miał tak ogromny wpływ na całą dyscyplinę. Jeśli zaakceptujemy ten fakt, wówczas przyjmiemy następną generację doskonałych sportowców z takim samym nastawieniem, jakie nam towarzyszyło, gdy pojawiali się ich wielcy poprzednicy. Nie mam wątpliwości, że szybko przywiążemy się do nowych mistrzów i będziemy rozkoszować się ich stylem gry i sukcesami.

Kto Twoim zdaniem będzie odgrywał główne role w męskim tenisie na przestrzeni najbliższych lat? Jak widzisz przyszłość dyscypliny?

– Biorąc pod uwagę wydarzenia ostatnich lat, wydaje mi się, że największe predyspozycje na zdominowanie rywalizacji mężczyzn mają Carlos Alcaraz i Jannik Sinner. Przekonuje mnie ich podejście, postawa i sama gra. Na pewno jest jeszcze kilku innych zawodników, ale kluczową kwestią jest regularność i utrzymywanie formy na stałym, wysokim poziomie. Oczywiście musimy poczekać na rozwój wypadków, ale nie ulega dla mnie wątpliwości, iż nowi mistrzowie będą musieli pójść za przykładem Rogera, Rafy i Novaka, ciężko i z pasją pracując na swój sukces.

Co do stylu gry, to uważam, że w dłuższej perspektywie przyszły lider światowego rankingu będzie… grał na dwa forhendy. Siła tego uderzenia i jednocześnie potrzeba pełnej kontroli wydarzeń na korcie doprowadzi do naturalnej śmierci bekhendu. Uwielbiam oglądać jednoręczny bekhend Stana Wawrinki i Richarda Gasquet, ale to uderzenie będzie coraz rzadziej przynosiło punkty. Liczy się skuteczność, a tą tenisiści zawdzięczają forhendowi. Już w latach 50. ubiegłego wieku Jack Kramer przekonywał, że to forhend jest ważniejszy, ponieważ przynosi mu punkty, mimo że wszyscy dużo bardziej zachwycali się jego bekhendem.

Pod względem stylu gry byłaby to rzeczywiście przełomowa zmiana. A jeśli chodzi o zasady?

– Lubię myśleć, że siłą tenisa jest fakt, iż nieprzerwanie trzymamy się tych samych reguł gry. Oczywiście na przestrzeni lat wprowadzane były korekty np. poprzez dodanie tie-breaka, ale same zasady praktycznie pozostają nienaruszone. Trzymali się ich bracia Renshaw, Gottfried von Cramm, Bill Tilden i Roger Federer. Ta stałość pokazuje, że tenis jest odporny na czynniki zewnętrzne i to czyni go silnym i wyjątkowym. Oczywiście pojawiają się nowe technologie i w tym obszarze idziemy do przodu, ale co do reguł gry, pozostajemy im wierni.

Wspomniałeś o nowinkach technicznych. Chyba wszyscy mamy świadomość, że ich obecność stała się nieodłącznym elementem tenisa i będzie miała rosnący wpływ na jego rozwój, coraz częściej zastępując ludzi.

– Zdaję sobie sprawę z tego, jak bardzo technologia pomaga naszej dyscyplinie. Uważam, że świetnym rozwiązaniem było wdrożenie Hawkeye, ale wcale nie jestem zwolennikiem zastąpienia sędziów liniowych przez wywołujące aut czujniki. Uważam, że wyeliminowanie sędziów liniowych doprowadzi do pogorszenia poziomu sędziów głównych. Dlaczego? Bo jak mamy wyłapywać zdolnych sędziów stołkowych, skoro nie będzie liniowych? Skąd mamy wiedzieć, że ktoś się do tego nadaje, skoro nie będzie tej wielkiej puli osób, spośród których moglibyśmy wyławiać najlepszych, edukować i przygotowywać do roli sędziego głównego?

Pamiętam, jak kiedyś wspólnie z supervisorem ATP Thomasem Karlbergiem obserwowaliśmy turniej w Lyonie i naszą uwagę zwrócił sędzia liniowy. Siedział niedbale na krzesełku, wydawał się znudzony, nie przyglądał się linii, za którą był odpowiedzialny. I pomimo tej swojej nonszalancji i znudzenia wywoływał wszystkie, najdrobniejsze auty. Nie mogliśmy zrozumieć, jak to możliwe. Zawodnicy nie kwestionowali żadnej jego decyzji. To było niesamowite, jak kontrolował wydarzenia na korcie. Ten liniowy nazywał się Pascal Maria i w kolejnych latach poprowadził jedenaście wielkoszlemowych finałów, w tym ten na Wimbledonie między Nadalem i Federerem w 2008 roku. Nie chcę powiedzieć, że Thomasa i mojej obecności w Lyonie zawdzięczamy pojawienie się w tourze tak znakomitego sędziego, jednakże sama możliwość wyłapania tego młodego człowieka, tak dobrze wypełniającego rolę liniowego, pozwoliła wykorzystać jego potencjał do zostania sędzią stołkowym. Odchodząc od meczów z udziałem liniowych, nie będziemy mieli szans znalezienia i przygotowania bardzo dobrych sędziów głównych. Nie będzie już kolejnych Pascalów Maria i Mohamedów Lahyani.

Jak oceniasz bieżące kierunki działań ATP w dzisiejszej rzeczywistości, w okresie po pandemii i w trakcie toczącej się wojny na Ukrainie? Tak globalne wydarzenia z całą pewnością nie pozostają bez wpływu na funkcjonowanie tak popularnej dyscypliny, jaką jest tenis.

– Obecni liderzy ATP Tour, Andrea Gaudenzi i Massimo Calvelli rozpoczęli swoje przywództwo w najtrudniejszym momencie na całym świecie po 1945 roku. Wpływ obu tych tragedii wyraźnie odbił się na tenisie i firmach zaangażowanych w jego sponsorowanie. Uważam, że obaj wykonali fantastyczną pracę pokazując, że pomimo tak wielu przeciwności, transformacja cyklu jest możliwa, a sam tenis powinien osiągnąć jeszcze lepszą pozycję wśród innych dyscyplin sportu. Od ponad roku jesteśmy świadkami toczącej się wojny na terenie Ukrainy i w tej chwili nawet nie mamy pojęcia, jak bardzo te wydarzenia wpłyną jeszcze na tenis, igrzyska olimpijskie i inne ważne wydarzenia na naszym kontynencie. To, co tam się dzieje jest naprawdę przerażające.

Od lat 90. jesteś związany z Włoską Federacją Tenisową. Byłeś świadkiem różnych okresów włoskiego tenisa, tych dobrych, ale i tych słabszych. Ostatnie lata to wyjątkowo udany okres i to zarówno pod względem organizacyjnym, ale też sportowym. Wystarczy wspomnieć największe włoskie gwiazdy w osobach Jannika Sinnera czy Matteo Berrettiniego. W czym upatrujesz obecnych sukcesów Włochów na arenie międzynarodowej?

– Rozwój tenisa w ostatnich latach we Włoszech doprowadził naszą dyscyplinę do zupełnie nowych scenariuszy, wcześniej zarezerwowanych chyba tylko dla piłki nożnej. Italian Open w Rzymie, NextGen w Mediolanie i ATP Finals w Turynie to tylko zwieńczenie wszystkich imprez organizowanych przez naszą Federację. U podstaw tego sukcesu leży wiele różnych czynników, począwszy od struktury trenerskiej, bliskiej współpracy Federacji z prawie 3.500 klubami tenisowymi. Do tego dochodzą programy dla szkół, zajęcia dla młodzieży i amatorów, a także duża liczba profesjonalnych turniejów ITF i na poziomie challengera. Za wynikami Jannika i Matteo stoi ciężka praca, samych zawodników, jak i całego zaplecza. Mamy też kolejnych obiecujących tenisistów jak Musetti, Sonego czy wielu innych, którzy chcą pójść w iść ślady. We Włoszech podążamy tą drogą od prawie dwóch dekad i teraz zbieramy jej owoce.

Tenis towarzyszy Tobie od ponad trzydziestu lat. To bez wątpienia ważna część Twojego życia – praca dla ATP, Włoskiej Federacji Tenisowej, ITF i Tennis Europe. Czy masz w planach jakieś inne wyzwania, które chciałbyś podjąć w tym obszarze?

– Nie wyobrażam sobie, abym mógł być daleko od tenisa. Jestem bardzo szczęśliwy i wdzięczny Włoskiej Federacji Tenisowej za możliwość pracy w tak inspirującym środowisku. Skupiam się na tym, co mogę osiągnąć dzięki tej organizacji w moim kraju. Moją prywatną misją jest oddać tenisowi to, co dał mi tenis. To mnie inspiruje i pozwala skoncentrować się na codziennej pracy. To jest bardzo satysfakcjonujące.

Rozmawiał Michał Samulski

Udostępnij:

Facebook
Twitter

Podobne wiadomości