Jedenaście lat wojny domowej, sto tysięcy zabitych, pół miliona uchodźców, a w efekcie niechlubne miano jednego z najsłabiej rozwiniętych krajów świata, w którym PKB per capita to raptem 941 dolarów. Jak w wielu krajach afrykańskich, koszmar zaczął się od sporów o bogate złoża, w tym przypadku diamentów. W wojennej zawierusze nikt nie mógł zauważyć, że szansa na wydobycie jednego z najtwardszych i najjaśniejszych właśnie ucieka do USA. Oto historia życia rodziny Tiafoe.
Jesień 1990 roku. Constant Tiafoe i Alphina Kamara nie znają się, ale w zbliżonym momencie podejmują niezależnie taką samą, mądrą, decyzję. W obliczu rosnących napięć w kraju, grożących wybuchem wojny domowej (faktycznie w 1991 roku wybucha ona na całego i trwa 11 lat), decydują się uciec ze Sierra Leone i stać się uchodźcami w USA. Poznają się w stanie Maryland, zakochują w sobie, biorą ślub i w 1998 roku na świat przychodzą bliźniaki: Frances i Franklin. Szanse na to? Jak wygrana na loterii. Dosłownie, bo żeby móc dostać się do USA, Alphina wzięła udział w loterii, w której nagrodą była zielona karta, dająca prawo do życia i pracy w Stanach Zjednoczonych. Aplikowały miliony, jej się udało.
Wrzesień 2022 roku. Mieszkańcy stolicy Sierra Leone, Freetown, dowiadują się, że „rakieta” nie musi oznaczać zabójczego przedmiotu spadającego na głowę w wyniku bombardowania, a umiejętne korzystanie z niej, zamiast generalskich pagonów, może dać sportowe trofea. Poznają tenis. – O tak, dużo się u nas mówi o Tiafoe. Dotychczas niespecjalnie śledziliśmy tenisa, ale teraz pojawiło się zainteresowanie. Ludzie są zaciekawieni karierą Francesa i chcą dowiedzieć się więcej – mówił w rozmowie z The New York Times Abdulai Kamara, sierraleoński bloger i właściciel akademii piłkarskiej. To futbol porywa serca mieszkańców tego doświadczonego przez historię afrykańskiego państwa. Ale prawdziwy diament trafił się właśnie na kortach, a nie zielonych boiskach. W futbolu najbardziej znanym przedstawicielem kraju był Mohamed Kallon, napastnik, który zyskał niezłą renomę we włoskiej Serie A, co zaowocowało grą w Interze Mediolan i transferem do AS Monaco. Świata jednak nie podbił, w przeciwieństwie do Francesa Tiafoe. Chociaż tenisista urodził się w stanie Maryland osiem lat po tym, jak rodzice uciekli z ojczyzny, mieszkańcy Sierra Leone nie mają wątpliwości. – To jeden z nas – podkreślał po sukcesach w niedawnym US Open sierraleoński piłkarz Kei Kamara.
Amerykański sen na korcie
Przygoda rodziny Tiafoe z tenisem zaczęła się w momencie, w którym ojciec dostał pracę na budowie centrum tenisowego w Maryland. Swoją pracowitością i zaradnością tak zaimponował właścicielom i inwestorom placówki, że zaoferowali mu pracę dozorcy i złotej rączki, szumnie nazwaną „dyrektorem ds. utrzymania technicznego”. Wiązało się z nią otrzymanie swojego biura, które odegrało dużą rolę w późniejszym rozwoju chłopców.
– Spałem na rozkładanych stołach w tym biurze. Tak się zaczęła cała przygoda. Zastanawiałem się nieraz, jak ona się skończy. Tenis zawsze był dla mnie nadzieją, na lepszą przyszłość. Myślałem „jeśli zrobimy to dobrze, czeka mnie wspaniałe życie”. Chcę, żeby moja historia inspirowała innych – podkreślał Frances Tiafoe.
Kilkuletni Tiafoe, syn dozorcy, podglądał na korcie zajęcia innych chłopców, naśladując później ich wszystkie ruchy. Do nocy odbijał piłkę o ścianę i ćwiczył serwis na kortach, które akurat stały puste. Żeby mieć więcej czasu na treningi obaj synowie wprowadzili się do biura z jednym oknem, które na 5 dni w tygodniu stawało się ich domem. Mama w tym czasie pracowała jako pielęgniarka. Właściciele centrum szybko dostrzegli, że ten chłopiec ma w sobie niespotykaną zawziętość i olbrzymi potencjał fizyczny. Połączyli go z Miszą Kuzniecowem, rosyjskim trenerem juniorów. Od tego momentu kariera juniorska ruszyła z kopyta. Chociaż rodzice nie wierzyli w to, że tenis będzie sposobem na życie dla synów. – To nie tak miało być! Kiedy zaczynaliśmy grać w tenisa, tata powtarzał, że byłoby świetnie, gdyby udało nam się dzięki sportowi dostać stypendium na uniwersytecie. W innym przypadku nie byłoby nas stać na studia, nie mieliśmy pieniędzy – opowiadał Tiafoe po tym, jak w 1/8 finału US Open pokonał Rafę Nadala.
Cudowne dziecko musi walczyć
Oczekiwania względem Francesa od dziecka były bardzo wysokie. W wieku 14 lat wygrał we Francji turniej „Petit As”, a rok później pokonał najlepszych juniorów świata w Miami przy okazji Orange Bowl. W 2015 roku, mając 17 lat, przeszedł na zawodowstwo i… przez cztery kolejne lata nie udało mu się osiągnąć niczego, co zaspokoiłoby wyśrubowane oczekiwania całej amerykańskiej społeczności tenisowej wobec siebie. W Sierra Leone jeszcze nikt niczego nie oczekiwał, bo nie mieli pojęcia o istnieniu utalentowanego Tiafoe, na tenisowe szaleństwo we Freetown czas przyjdzie we wrześniu 2022 roku, po tym jak Frances awansuje do półfinału US Open.
– Bardzo wcześnie musiał się zmierzyć z wielkimi oczekiwaniami. Był postrzegany jako przyszłość, jako nadzieja dla tenisa w USA. To dużo do dźwignięcia dla nastolatka i poradził sobie z tym naprawdę dobrze. Zdaje sobie sprawę z tego, że droga do sukcesu jest kręta, ale jeśli nie zgubisz swojego azymutu, to osiągniesz upragnione cele – analizuje Mark Ein, biznesmen, który od lat wspierał rodzinę Tiafoe jako przyjaciel, mentor i doradca. Kiedy w 2018 roku Frances znów nie był w stanie przebić szklanego sufitu, podkreślił w rozmowie z Markiem rolę ciężkiej pracy. – Każdy chce być gwiazdą jak Beyonce, ale mało komu chce się ciężko pracować, żeby to osiągnąć – mówił tenisista.
Otoczenie powoli traciło jednak cierpliwość. Na przełomie 2018 i 2019 roku jak z rogu obfitości zaczęły się w kierunku Tiafoe sypać „dobre rady”: „więcej trenuj”, „zmień dietę”, „więcej analizy wideo”, „popraw przygotowanie fizyczne”. – Powiedział im „nie martwcie się. Mam wszystko pod kontrolą”. Kilka dni później poleciał do Australii i po raz pierwszy awansował do ćwierćfinału Wielkiego Szlema. Taka jest historia Francesa Tiafoe – uśmiecha się Ein. Historia, która pokazuje, że nawet w sporcie rakietowym, nie jest łatwo wbić się na szczyt w odrzutowym tempie. Ale jeśli silnik jest dobrze przygotowany, a za kierownicą mądry i ambitny kierowca, to do celu da się dojechać bez niepotrzebnych stłuczek. A metą nie zawsze musi być pierwsze miejsce w światowym rankingu. Dla syna emigrantów ze Sierra Leone już sama szansa zaistnienia w jednym z najpopularniejszych sportów świata jest czymś, co trzeba docenić.
Marcin Bratkowski
Fot. www.depositphotos.com