Dr Jerzy Zieliński: Tenis dał mi najwięcej

– Jestem zwolennikiem traktowania sportu poprzez pryzmat wartości, które niesie: pracowitość, systematyczność, obowiązkowość, ale również podziwu dla piękna i walki o to, żeby być po prostu dobrym - uważa dr Jerzy Zieliński.

Dr Jerzy Zieliński, prezes Polskiego Stowarzyszenia Trenerów Tenisa w rozmowie z Tomaszem Barańskim mówi o powrocie na kort Jerzego Janowicza, o systemie szkolenia w naszym kraju i o zmianach w profesjonalnym tenisie.

Jerzy Janowicz w wieku 31 lat podejmuje kolejną próbę powrotu do zawodowego tenisa. Zagra w challengerze Poznań Open, dzięki „dzikiej karcie” od organizatorów. Pytam pana, jako doświadczonego szkoleniowca, czy ma jeszcze szansę grać na najwyższym poziomie?

– Jerzy Janowicz to głośno spadająca gwiazda. Upadł jeszcze szybciej, niż jego gwiazda zdążyła tak naprawdę rozbłysnąć.

Skreśla pan tego tenisistę?

– Skreślać nigdy nikogo nie należy, ale zwyczajnie nie wróżę mu sukcesów. Myślę, że na jego kłopoty wpływ miała nie tylko jego psychika, ale też charakterystyka psychospołeczna. Poza tym lata lecą i nie wierzę, żeby Jerzy Janowicz miał takie możliwości fizyczne, jakie prezentował, grając w 2013 roku w półfinale Wimbledonu.

Sam Janowicz mówi, że jego forma to wielka niewiadoma. Chciałby grać cały sezon bez kontuzji, wejść w dobry meczowy rytm, ale nie wie, na jakie obciążenia jego organizm będzie przygotowany?

– Trudno powiedzieć, w jakiej jest formie i na jak długo zdrowia mu wystarczy. Technika pozostaje do końca życia, ona jest praktycznie niezmienna. Wielką niewiadomą jest natomiast kwestia wykonania tej techniki. Nie umiem odpowiedzieć, czy taki tenisista jak Jerzy Janowicz po długim okresie niegrania, będzie w stanie przestawić swój styl gry ze skrajnie dynamicznego – bo z takiego słynął – na grę mniej dynamiczną. A przed takim dylematem stanie, bo ma mniejsze możliwości fizyczne, a w tourze spotka wielu silnych, dynamiczniejszych od siebie, młodych zawodników.

W Polsce wciąż kuleje system szkolenia na poziomie centralnym, a mimo to od czasu do czasu pojawiają się u nas tenisowe diamenty. Najpierw Agnieszka Radwańska, a teraz wszystkie oczy są skierowane na Igę Świątek. Czy jest jakaś ogólna prawidłowość dotycząca tego, jak dotrzeć na tenisowy szczyt?

– Natura sportu pokazuje, że nie trzeba być w jakimś wielkim centrum, bo jeśli ma się talent, można wypłynąć. Tata Agnieszki Radwańskiej był trenerem w Niemczech w niedużym klubie rekreacyjnym. Okazało się, że jego córka ma talent i może zajść daleko. Pomógł jej. Nie bez znaczenia był też udział Ryszarda Krauze, który jako sponsor dotował od 1999 roku Polski Związek Tenisowy.

– Tenis pozwala bardziej, niż działo się to wcześniej, stać się profesjonalistą. Profesjonalistą jako zawodnik, a później również jako trener, bo wielu zawodników zajmie się potem trenowaniem - mówi dr Jerzy Zieliński.
– Tenis pozwala bardziej, niż działo się to wcześniej, stać się profesjonalistą. Profesjonalistą jako zawodnik, a później również jako trener, bo wielu zawodników zajmie się potem trenowaniem – mówi dr Jerzy Zieliński.

A Iga Świątek?

– Tu sytuacja jest podobna. Iga weszła w grupę zawodniczą, która w jakimś zakresie była finansowana z zewnętrz. Utrzymanie 14-latka to dla rodzica średnio 50 tys. dolarów rocznie. I nie mówimy tu o tenisiście, który podróżuje po całym świecie, a jedynie czołowym młodziku czy juniorze, a takich obiecujących zawsze jest w danym roczniku kilkunastu.

Skoro wywołał pan rodziców, proszę powiedzieć, skąd mają wiedzieć, czy ich dziecko ma smykałkę do tenisa? Kogo słuchać?

– Dla każdego rodzica jego dziecko jest wyjątkowe i super zdolne. Rodzice są zazwyczaj zaślepieni swoją miłością i często przybiera to karykaturalne formy. Dziś wiele rzeczy można jednak przewidzieć, a nawet zmierzyć. Możemy dowiedzieć się, ile dziecko będzie miało wzrostu i jaką wielkość stopy za 5-10 lat. Tak w pływaniu się robi. Jeżeli chłopak będzie niższy niż 1,95 metra, a stopa mniej niż 47 cm, to rekordów na basenie bić raczej nie będzie.

No tak, ale tenis to nie pływanie. W białym sporcie jest miejsce zarówno dla Johna Isnera (208 cm), jak i Diego Schwartzmana (170 cm).

– W tenisie trzeba dostrzec nie tylko technikę. Technika jest absolutnie drugorzędna. Jest środkiem do celu, nie jest celem. Celem, jak wiadomo, jest zdolność do wygrywania, stosowania się do bardzo zmiennych warunków: pogoda, nawierzchnia kortu, jego wilgotność, ciężar piłek. Przeciwnicy też prezentują za każdym razem odmienny styl. Tenis to sport walki. To bardzo często walka na korcie dwóch psychik, odkrywanie słabszej strony przeciwnika, a następnie umiejętność jej wykorzystania. To wcale nie znaczy, że mam grać tylko na backhand, bo ktoś z lewej strony gra slajs. Słynne powiedzenie dotyczące Steffi Graff: grajcie na backhand, to ją pokonacie. Tylko, że ona z backhandu nie psuła, grała tym swoim slajsem, a z forehandu wszystko kończyła.

To interesujące, bo w przypadku tenisa mówi się o milionach przebitych piłek z kosza, a o stronie mentalnej, potrzebie nauczenia się wygrywania, wspomina się zdecydowanie mniej.

– Ale doświadczeni trenerzy powtarzają to na całym świecie, że technika jest ukształtowana po 5 latach treningu. Czyli w wieku 12 lat dziecko ma ukształtowaną technikę, później ją jedynie doskonali, ewentualnie coś może dodać. Ale trzeba pamiętać, że próby zmiany techniki kończą się najczęściej zaburzeniem rytmu i kłopotami ze zdrowiem.

To dlaczego zatem wszyscy rozmawiają o technice uderzeń?

– Trenerów, którzy myślą o tzw. idealnej technice, zapraszam do obserwowania najlepszych tenisistów i tenisistek świata. Sposoby uderzania piłki są różne, bo występują pewne ograniczenia związane z biomechaniką, z naszą cielesnością. Natomiast sam przebieg akcji ruchowej czy zamach, np. bardziej górą czy dołem, to są indywidualne szczegóły, z których często niewiele wynika. Sztuką zawodu trenerskiego jest dostrzec indywidualną różnicę, ale nie traktować jej jako błąd.

Wychował pan wiele pokoleń tenisistów, wielu trenerów. Jak tenis zmienił się na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat?

– Tenis pozwala bardziej, niż działo się to wcześniej, stać się profesjonalistą. Profesjonalistą jako zawodnik, a później również jako trener, bo wielu zawodników zajmie się potem trenowaniem. To naturalna droga. Tenis daje też szansę gry o olbrzymie pieniądze. Jeszcze parę lat temu mówiło się o pięknie, kulturze, elegancji, etykiecie, a dzisiaj celem jest pieniądz. Dla rodziców niestety też. Posyłają często swoje dzieci na kort po to, żeby zapewnić im zawodową przyszłość.

Pieniądze zbyt często stają się w tenisie celem samym w sobie?

– O tak, o pieniądzach mówi się w tenisie na każdym kroku. Wśród trenerów i rodziców również, a może nawet przede wszystkim. Kiedyś, przed wojną, posyłało się panny z dobrych domów na korty po to, żeby znalazły tam męża. O tym mówiło się wprost, bo było wiadomo, że tenis przyciąga ludzi z określonych sfer towarzyskich. Dzisiaj dzieci posyła się na tenis, nie po to, żeby kiedyś spróbowali wygrać Wimbledon, ale z bardziej prozaicznych powodów. Pozna ciekawych ludzi, będzie miał świetnych kolegów, a może zdobędzie dobry zawód – tak myślą współcześni rodzice.

Nie dążenie do mistrzostwa, tylko szkoła zawodowa? Dobrze zrozumiałem?

– Są wyjątki, ale właśnie takie pragmatyczne myślenie dominuje. Druga liga niemiecka to jest 6-7 tys. euro zarobku plus mieszkanie i samochód, a gra się tylko kilka tygodni w roku. Nie mówię o pierwszej lidze za naszą zachodnią granicą, bo tam czekają już setki tysięcy euro, dla młodego człowieka to wielka szansa. Wielu naszych zawodników, którzy grali w finałach mistrzostw Polski, nie mieli szansy na grę w pierwszej lidze niemieckiej, ale świetnie się sytuowali w tych niższych rangach rozgrywek.

Czy to, że ludzie w tenisie szukają pomysłu na życie, to coś złego?

– Jestem zwolennikiem traktowania sportu poprzez pryzmat wartości, które niesie: pracowitość, systematyczność, obowiązkowość, ale również podziwu dla piękna i walki o to, żeby być po prostu dobrym. Pieniądz potrafi to wszystko zepsuć i zdarza się, że psuje. Bo tam, gdzie na stole leżą pieniądze, często przestają obowiązywać zasady fair play. A bez nich sport nie ma sensu.

Jaka jest w tym wszystkim, o czym rozmawiamy, rola trenera?

– Olbrzymia, szczególnie jeśli to jest osoba światła i dobrze przygotowana. Sam też musi się przygotowywać. Żadne studia, żaden kurs nie da mu tego, co zyskuje dzięki samokształceniu i praktyce. A liczy się przede wszystkim dbałość o tak zwany dobrostan swoich wychowanków.

Co ma pan na myśli?

– Trener nie tylko opiekuje się swoimi zawodnikami, ale też przekazuje im pewne wzory postępowania. Czyli trener powinien być mistrzem dla swoich uczniów. To jest cudowna sprawa. Musi mieć w sobie też tę pasję, musi się poświęcić. Do naszego stowarzyszenia trenerów najczęściej przychodzą i pozostają w nim trenerzy, którzy taką pasję mają, bo oni nie mają z tego wielkich korzyści. Niektórzy młodzi pytają, co ja z tego będę miał? Czy dostanie pokój trenerski, rakietę, czy będą z tego jakieś pieniądze? Wtedy pytamy: a co Ty z siebie dasz? Czy przychodzisz tylko, żeby brać?

Czyli trener powinien być mistrzem, utytułowanym zawodnikiem?

– Nie jest to możliwe, żeby wszyscy trenerzy byli utytułowanymi tenisistami. To jest niemożliwe, bo w Polsce jest między 15 a 20 tysięcy osób, które na stałe zajmują się trenowaniem w tenisie. Jest to bardzo dużo, bo tylu mistrzów to my nie mamy. Poza tym historia pokazuje, że wielcy trenerzy to wcale nie są jacyś wybitni tenisiści. Jest i tak, ale i nie. Zbigniew Bełdowski był wybitnym trenerem czy Jan i Stefan – bracia Kornelukowie, ale oni nie byli wybitnymi zawodnikami, a byli naprawdę wybitnymi wychowawcami, trenerami, bo mieli tę pasję i potrafili dać coś z siebie więcej niż tylko i wyłącznie forehand i backhand.

Trener musi dobrze znać się na ludziach.

– Trafił Pan w dziesiątkę! Trener na 100 procent musi być psychoterapeutą. Musi powiedzieć swojej podopiecznej, że jest piękna, zdolna i ma szansę wygrywać. Ona wtedy widzi sens przychodzenia na treningi. Oczywiście upraszczam, bo to nie dotyczy jedynie kobiet, czasami faceci są nawet bardziej łasi na komplementy i pochwały niż płeć piękna.

Jest pan wydawcą książki „100 lat Polskiego Związku Tenisowego” na stulecie PZT. We wstępie zwraca pan uwagę, że kibicami tenisa są głównie ci, którzy sami uprawiają dyscyplinę.

– Tak, tenis jest pewnym ewenementem. Bo przychodzą na trybuny osoby w wieku 40, 50, 15 lat i wszyscy praktycznie grali lub jeszcze grają w tenisa. Bo tenis taką możliwość stwarza. Inaczej jest np. w piłce nożnej czy lekkoatletyce. Tenisiści starają się grać 1-2 razy w tygodniu. Są tacy, co nawet próbują codziennie. Ci, którzy to robią, a nie dbają o sprawność, ciągną na maściach, na opaskach, kolana i barki bolą. Dlaczego? Bo zapominają, że trzeba też dbać o sprawność. Robić coś poza kortem. Sam tenis od pewnego momentu już nie rozwija sprawności. On bardziej powoduje kontuzje.

Co w tenisie amatorskim jest zatem najważniejsze?

– Myślę, że każdy z osobna musi sobie odpowiedzieć na pytanie, po co przychodzi na kort? Druga sprawa, co zrobić, żeby gra cały czas sprawiała przyjemność? Dzisiaj są zalecenia, żeby dorośli nie grali twardymi piłkami, ale wielu mężczyzn twierdzi, że to obelga i wstyd. Ludzie nie chcą się bawić, a chcą od razu wygrywać. Przychodzi taki jeden z drugim i od razu chciałby być mistrzem. Czego oczekujesz od tenisa jako amator? Czy bycia podziwianym, że jesteś najlepszy, czy po prostu tego, że możesz umówić się z kolegami i na słońcu, w dobrym towarzystwie, spędzić 2-3 godziny?

Zadziwiające jest to, że coraz bardziej odchodzi do lamusa ściana, jako jeden z najlepszych i cierpliwych trenażerów. Praktycznie już niewiele osób widzi się grających na ścianie. Mam pieniądze, to kupię sobie trenera. Trener to jest dzisiaj żywa ściana. A wszystkiego się nie kupi. Umiejętności gry, grając z kosza, też się nie kupi.

Co panu dał tenis?

– Przede wszystkim zawód. Kończyłem nie tylko Akademię Wychowania Fizycznego, również inne uczelnie, mam doktorat z nauk humanistycznych, ale tenis dał mi najwięcej. Byłem gościem na wielu ślubach i weselach, bo moi podopieczni  tenisiści się żenili. To obrazuje, że kontakty przechodzą na dalsze znajomości, a nawet głębokie przyjaźnie.

Między młodymi człowiek chyba wolniej się starzeje?

– Z pewnością, daje mi to bardzo dużo energii. Tym bardziej, że młodzi ludzie charakteryzują się w odróżnieniu od nas, dorosłych, nie boję się tego powiedzieć, dużo większą uczciwością. Oni wbrew pozorom są w stanie rozpoznać intencje, nie nowomowę, tylko czyny. Mówię – nie pal, to znaczy, że sam nie palę. Nauczyciel, który mówi: nie pal, a sam pali, jest sprzecznością. Mógłbym tutaj więcej takich sytuacji wymienić. Bądź solidny, punktualny, ale sam się spóźnia. Jest to niewyobrażalny błąd pedagogiczny. Młodzież to widzi.

Jako społeczeństwo jesteśmy coraz bogatsi. Rodzice po angielskim, francuskim, tańcu i czymś jeszcze, dorzucają dzieciom tenis, bo wypada po prostu grać w tenisa. Przybywa kortów, coraz więcej sprzedaje się sprzętu tenisowego. Co z tego wynika dla dyscypliny? W którą stronę to wszystko zmierza?

– Tenis, jako sport jest funkcją czasu wolnego, a współczesne społeczeństwa są coraz bogatsze i tego czasu coraz więcej. To nie jest tak jak kiedyś, że pracowało się 12-15 godzin, a często była to ciężka praca fizyczna. Dzisiaj głównie siedzimy w biurach, za kółkiem samochodu i tak dalej. Dlatego sport to okazja na aktywność fizyczną. Jest niezbędny, żeby można było dalej zdrowo żyć. Bo bardzo łatwo przyzwyczajamy się do lenistwa, znacznie trudniej do wysiłku. Polecam świetną książkę „Tenis dla bystrzaków”. Jednym z jej autorów jest Patrick McEnroe, który pisząc o tenisie wprowadza czytelnika w świat wartości.

Tenis, jako światowa dyscyplina o globalnym zasięgu staje się bardzo silnym magnesem. Sprzedaje emocje, które chcą oglądać ludzie na całym świecie. 

Na koniec muszę zapytać o pana imponującą, największą w Polsce, kolekcję rakiet tenisowych. Jak narodziła się pana zbieracka pasja?

– W swoim gabinecie mam kilkaset rakiet, a resztę poupychałem w innych miejscach w domu, m.in. w piwnicy, żeby żona nie widziała, że dochodzą nowe przesyłki. Ale to nie tylko rakiety, bo interesują mnie też m.in. książki o tematyce tenisowej. Niektóre są bardzo cenne.

A wszystko zaczęło się na pocz. lat 90. W 1989 roku otworzyłem pod Warszawą szkołę tenisa. Kompletnie nie orientowałem się, że istnieje tak poważny rynek tenisowych artefaktów. Któregoś dnia zobaczyłem u kolegów trenerów starszej generacji kilka starych rakiet. Pomyślałem: dlaczego mam ich nie mieć? Oczywiście łatwo dostępne były polskie rakiety, którymi już się nie grało, ale ciekawiły mnie te z Zachodu. Bo trzeba sobie zdać sprawę, że my nigdy nie byliśmy potentatem w produkcji sprzętu tenisowego. Jedyne piłki, jakie robił Stomil już po wojnie, nie nadawały się do poważnej gry. 

Co jest pan w stanie zrobić, żeby pozyskać jakiś cenne eksponaty do swojej kolekcji? Czy np. cena albo odległość stanowią dla pana przeszkodę nie do pokonania?

– Dzisiaj już spokojniej podchodzę do wielu rzeczy, bo nie można wariować do końca. Natomiast kiedyś potrafiłem lecieć do Nowego Jorku, do New Jersey, bo wiedziałem, że czekają tam na mnie ciekawe rakiety do kupienia. Przy okazji zwiedzałem Stany Zjednoczone, byłem na turnieju US Open, zorganizowałem tam wyjazd dla trenerów. Bo stowarzyszenie trenerów takie wyjazdy organizowało, poznawałem ciekawych ludzi, z którymi mogłem porozmawiać o ich pasjach, zobaczyć kawałek ich kolekcji.

Według jakiego klucza zbiera pan rakiety?

– Zbieram rakiety polskie, cały czas uzupełniałem tę kolekcję. Mało tego, dowiedziałem się wiele o producentach polskich rakiet. Drugi temat, który cały czas jest przewodni, to są rakiety XIX-wieczne. One też mnie bardzo ciekawią. Mam pierwszą na świecie aluminiową rakietę z 20. lat, która jest unikatem albo rakietę Streamline’a, która jest rzadkością i jest bardzo cenna, bo trzeba dać ładnych parę tysięcy złotych.

Niedawno z Warszawy wyjechał Björn Borg. Był na kortach Legii i widziałem sytuację, gdy jeden z warszawskich trenerów przyszedł z modelem rakiety, którą kiedyś Szwed grał i poprosił mistrza o złożenie na niej autografu.

– Czarny Donnay z podwójną rączką. To jest jedyna rakieta, którą można uznać, że Borg nią grał. Wszystkie czarne Donnaye z napisem: „Björn Borg” zrobionymi przez maszynę, żeby się lepiej sprzedawały, nigdy te modele przez Björna Borga nie były używane. Mam trzy rakiety Borga, na żadnej z nich się nie podpisał, ale to nie jest dla mnie problem. Przyznam się, że bywając na największych turniejach, mając okazję rozmawiać z trenerami czy zawodnikami, nigdy nie poprosiłem o żaden autograf. Uważałem, że to jest dla dzieci zabawa. Widziałem młodych ludzi biegających za mistrzami – mnie to nie interesuje. Miałem okazję rozmawiać m.in. z Moniką Seles, ze Steffi Graf, z jej trenerem, nigdy bym o coś takiego nie poprosił. Aparatu fotograficznego w takim towarzystwie też się nigdy nie wyciąga. n

Rozmawiał: Tomasz Barański (Tygodnik „Angora”)

Udostępnij:

Facebook
Twitter

Podobne wiadomości

Kacper Żuk

Kacper Żuk zawiesza karierę sportową

Kacper Żuk, reprezentant Polski w Pucharze Davisa, uczestnik turniejów ATP, zwycięzca imprez rangi ITF i futures, mistrz Polski seniorów postanowił zawiesić karierę sportową. Oto co pochodzący z Nowego Dworu