Z popularną wokalistką Anią Wyszkoni o fascynacji tenisem, jak to się stało, że została wielką fanką Rafaela Nadala, miłości do sceny i licznych pasjach, także tych sportowych dotyczących pływania, gry w siatkówkę i zauroczenia tańcem, które pomagają żyć wrażliwcom, rozmawia Kamilla Placko-Wozińska.
Na Gali Mistrzów Sportu w 2018 roku przyznaje Pani, że nie gra w tenisa, lecz jest jego wielką fanką, a już w 2022 na aukcji WOŚP można było wylicytować… seta z Anią Wyszkoni. Jak to się stało, że jednak zaczęła Pani grać?
– Od wielu lat jestem wielką fanką tenisa, ale grać zaczęłam dzięki córce. Zawsze wydawało mi się, że jestem za stara na wejście na kort i rozpoczęcie nauki, więc zachęcałam do tego moją Polę, kiedy była jeszcze w przedszkolu. Kiedy poznałam jej trenera, okazało się, że oboje mamy tego samego idola. Przyjemna rozmowa spowodowała, że poczułam chęć zmierzenia się z materią i umówiłam się na pierwszy trening. Przez długi czas piłki nie chciały słuchać. Ale każdy musi jakoś zacząć. Jestem po dwóch latach nauki. Myślę, że nieźle wyćwiczyłam forhend, serwis jest jeszcze problemem, ale wszystko po kolei. Staram się przede wszystkim dobrze bawić. Przecież nie zamierzam zostać zawodową tenisistką. Tenis jest grą nie tylko fizyczną, ale i mentalną.
Bardzo popularne są u nas turnieje artystów. Próbowała już Pani na nich swoich sił?
– Jeszcze nie, ale chcę to zrobić. Jestem perfekcjonistką, choć staram się pracować nad tym, żeby nie oczekiwać od siebie idealnego poziomu w każdej dziedzinie życia. Ale przyznaję, że chciałabym przystąpić do tego turnieju dobrze przygotowana.
Od lat jest Pani fanką tenisa. Od czego zaczęło się kibicowanie?
– Nawet nie wiem. Moi rodzice nie byli fanami tenisa, więc musiałam sama go gdzieś dostrzec i zakochać się. Moją pierwszą miłością tenisową była Martina Hingis. Uwielbiałam Steffi Graf. Po tym jak przestały grać, moja fascynacja przygasła. Do momentu, w którym pojawił się Rafael Nadal. Wtedy przerzuciłam się z kobiecego tenisa na męski. Śledzę wszystko bardzo skrupulatnie, jestem ogromną fanką Rafy. To wspaniały tenisista i wielka osobowość. Ujmuje mnie jego szacunek do przeciwników i fanów. Na korcie walczy z pełnym zaangażowaniem do ostatniego punktu.
A wcześniej miała Pani do czynienia ze sportem?
– Oczywiście. Nie trenowałam jednej dyscypliny, ale zawsze lubiłam być aktywna. Biegałam, grałam w siatkówkę. Często reprezentowałam szkołę w zawodach. Teraz mam tenis, pływanie lub siłownię. Kiedy nie mam czasu, robię chociaż krótki trening w domu. Ciągle dbam o formę fizyczną, a przy okazji psychiczną.
Jako dziecko tańczyłam też w zespole tańca nowoczesnego „Uśmiech”, to również była intensywna gimnastyka. Miłość do tańca też została.
No i w 2014 roku bliska była Pani wygrania „Tańca z Gwiazdami”, doszła do finału.
– Drugie miejsce to też sukces. To było fajne doświadczenie. Pomogło mi zrozumieć, że nie zawsze muszę od siebie tyle wymagać. Po którymś z odcinków pokłóciłam się z moim tanecznym partnerem Janem Klimentem. On czuł, że stać mnie na więcej, a ja chciałam już zdjąć z siebie ciśnienie i po prostu się bawić. To show telewizyjne, a nie turniej tańca. Nie zmienia to faktu, że ciężko trenowałam, żeby zawsze być dobrze przygotowana. Wynikało to z mojego szacunku do publiczności i miłości do tańca.
W tenisa zaczęła Pani grać późno, ale bardzo wcześnie weszła w dorosłe życie. Początek kariery w wieku 16 lat, ślub i dziecko – 21. Dobrze czy źle? Jak Pani to ocenia z perspektywy czasu?
– Mamą zostałam wcześnie, ale nie chcę się zastanawiać nad tym, co by było gdyby. Moje dzieci są dziś samodzielne, a ja dzięki temu mam więcej czasu dla siebie i mogę spełniać swoje uśpione pasje. Dlatego zdecydowałam się na tenis, na naukę hiszpańskiego i włoskiego. Bawię się życiem i czerpię z niego pełnymi garściami. Kiedy byłam nastolatką, traktowałam wszystko zbyt poważnie. Scena była moja pasją, ale też pracą, której poświęcałam cały swój czas. Dzisiaj chcę próbować nowych rzeczy. Nauka daje mi ogromną satysfakcję i pokazuje, że mogę jeszcze w życiu dużo zrobić. Nie ograniczam się. Mam dopiero 41 lat.
Ale jest już Pani mamą dorosłego syna. Nie czuje się na to za młoda?
– Nie patrzę na to w ten sposób. Chcę, żeby moje dzieci czuły, że mają moje wsparcie. Oprócz bycia dobrą i nowoczesną mamą, chcę być dla nich przyjaciółką. Kiedy 20 lat temu rodził się mój syn, nie było to dla nikogo zaskoczeniem. Kobieta w moim wieku w oczach wszystkich była gotowa na dziecko, dom i ślub. Czas pokazał, że nie byłam na to przygotowana. Przyszły zmiany, które mnie ukształtowały, ale też wzmocniły. Na szczęście, dzięki pomocy moich bliskich, nigdy nie musiałam ograniczać swojej działalności artystycznej.
Od 17 lat jest Pani z Maciejem Durczakiem. Czy to dobra relacja wokalistka – menedżer? Chyba cały czas jesteście w pracy…
– Nie jesteśmy. Z biegiem lat nauczyliśmy się stawiać granice pomiędzy życiem prywatnym a zawodowym. Ale to, że razem pracujemy, pomaga nam bardziej niż przeszkadza. Rozumiemy się bardzo dobrze, snujemy plany, piszemy razem piosenki. A w domu mamy nasze codzienne sprawy. Jesteśmy ze sobą od kilkunastu lat. To pokazuje, że dobrze radzimy sobie w takim układzie.
A pan Maciej gra w tenisa?
– Nie i to chyba dobrze, bo to jest moja przestrzeń. Maciek jest fanem piłki nożnej i czasami opowiada mi o swojej pasji. Ja mogę godzinami opowiadać o tenisie, ale chyba nauczyłam się rozpoznawać momenty, w których Maciek nie ma już ochoty słuchać. Kiedy Rafael Nadal zdobywał swój 21 wielkoszlemowy tytuł, a ja płakałam ze wzruszenia, Maciek z radością mi się przyglądał, a nawet mnie nagrywał, żeby potem pokazać to na moim Instagramie. To było bardzo słodkie. Moja miłość do tenisa go ujmuje. Jesteśmy oboje bardzo wrażliwi, ale dajemy sobie przestrzeń na spełnianie własnych marzeń.
U Pani dużo tych pasji, oglądamy Panią także w „Pojedynku na wnętrza”. Coś zupełnie nowego i pewnie zaskoczenie dla fanów…
– Propozycja Polsatu, zupełnie niezależnie, zbiegła się z robieniem przeze mnie kursu projektanta wnętrz. Zawsze byłam estetką, lubię oglądać piękne wnętrza, mam mnóstwo wnętrzarskich magazynów. Kiedy nadarzyła się okazja i miałam mniej pracy na scenie, bo pandemia nas ograniczała, postanowiłam ten czas wykorzystać właśnie na kurs. To fajna przygoda, ale moja doba musiałaby trwać dwa razy dłużej, żebym mogła zająć się tą dziedziną profesjonalnie.
Ostatnio koleżanka poprosiła mnie o pomoc w urządzeniu sypialni. Z wielką przyjemnością podjęłam wyzwanie i chyba całkiem nieźle poszło, bo projekt został zaakceptowany.
Myśli Pani o dekoratorstwie jako drugim zawodzie?
– Nie, scena mnie pochłania najbardziej. Kocham scenę i muzykę. Moje życie toczy się na walizkach, ale ja nie czuję żadnego zmęczenia. Koncert, publiczność, pisanie piosenek… w tym czuję się najlepiej. Na szczęście nie muszę myśleć o alternatywnej drodze zawodowej, ale sądzę, że gdybym musiała, projektowanie wnętrz byłoby dla mnie niezłą opcją.
25 lat na scenie – co w tym jest najfajniejszego, a co Pani przeszkadza?
– Całkiem świadomie wybierałam moją drogę zawodową. Nie chciałabym niczego w życiu zmienić. Oczywiście ciągle muszę się uczyć. Świat się zmienia. Pojawiły się social media, a publiczność stała się częścią mojego codziennego życia. Udało mi się w tej przestrzeni wyznaczyć zdrową granicę pomiędzy tym, co chcę pokazać wszystkim, a tym, co powinno zostać w sferze prywatnej. 25 lat temu artysta na scenie był kimś niedostępnym, miał swoją tajemnicę. Podobało mi się to. Zresztą nawet teraz, gdy ktoś pyta mnie, kogo z moich idoli chciałabym poznać prywatnie, odpowiadam, że nikogo. Gdy spotkałam Rafaela Nadala, bardzo nieśmiało poprosiłam o autograf na jego książce, ale już nie miałam śmiałości prosić o zdjęcie, bo czułam, że nie wypada tego robić w prywatnej sytuacji i nie chciałam nadużywać jego uprzejmości. Zdjęcie z Nadalem mam dzięki Maćkowi, który wtedy go o to poprosił. Znając to życie z drugiej strony, staram się uszanować prywatność moich idoli. Nie interesuje mnie, gdzie Nadal mieszka, co robi z żoną, jaki ma jacht. W ogóle mnie to nie zajmuje, zajmuje mnie to, jak gra i jaką postawę prezentuje na korcie.
Gdzie spotkała Pani Nadala?
– W Monte Carlo, podczas turnieju Monte Carlo Masters. Mieszkałam w hotelu, w którym spali wszyscy tenisiści. Spotykaliśmy się na śniadaniach. Pierwszego dnia byłam pod takim wrażeniem, że niewiele pamiętam. Nie wiem co jadłam, ani nawet, co było do wyboru. Drugiego dnia uspokoiłam emocje. Potrafiłam oddychać, a tętno nie przyspieszało tak bardzo, kiedy Dominic Thiem stał obok mnie i nakładał sobie coś na talerz. To było fajne doświadczenie i chciałabym je powtórzyć.
A muzyczni idole? Wiele osobowości spotkała Pani na swojej artystycznej drodze, kto zrobił największe wrażenie?
– Jest wiele osób, które podziwiam i które wpłynęły na mój muzyczny gust i moje wybory. Moją pierwszą idolką, która wywarła na mnie wielki wpływ była Sandra. Bardzo skrupulatnie śledziłam jej karierę. Trzydzieści lat, z ogromnym sentymentem czekałam na spotkanie, kiedy w końcu mogłam zobaczyć ją na żywo – już nie przypominała tamtej gwiazdy sprzed lat. Oglądając jej występ, bo nawet nie mogę tego nazwać koncertem, drżałam, żeby na czas dobiegła do mikrofonu, bo śpiewała z playbacku i była, delikatnie mówiąc, w nie najlepszej formie. To było takie smutne. Potem spotkałyśmy się w garderobie i wtedy czar prysł już całkiem. No, ale w dzieciństwie była dla mnie symbolem marzeń. Kiedyś rodzice kupili mi kasetę VHS z filmem dokumentalnym, w którym Sandra opowiadała o pracy, studiu, pokazała swoje platynowe i złote płyty na ścianie nad schodami. I wtedy pomyślałam, że też kiedyś takie będę miała i powieszę je nad schodami. I rzeczywiście, od czasu gdy zaczęłam je dostawać, wieszam je nad schodami. Dokładnie tak, jak to sobie wymyśliłam w dzieciństwie. Moją następną, już bardziej „dorosłą” idolką była Alanis Morissette, której nigdy nie poznałam osobiście, ale widziałam na żywo kilka jej koncertów.
Scena pomogła, czy była obciążeniem podczas Pani choroby nowotworowej?
– Myślę, że pomogła. Wsparcie najbliższych było ważne, ale marzenia i cele również dodają siły w tak trudnych momentach. Przy nowotworze tarczycy istniało ryzyko uszkodzenia strun głosowych podczas operacji. Na szczęście trafiłam w ręce najlepszych specjalistów. Po sześciu dniach od operacji, z dużym plastrem na szyi pojechałam na plan spotu zapowiadającego festiwal w Sopocie, na którym miałam wystąpić za dwa miesiące, a po trzech tygodniach grałam już koncerty. Wszystko bardzo szybko się działo i to mnie napędzało, ale przyszedł taki moment, gdy musiałam się zatrzymać. Pojechałam na terapię jodem, zostałam zamknięta na pięć dni w izolatce i wtedy dotarło do mnie, co tak naprawdę wydarzyło się w moim życiu. Udałam się do psychiatry, żeby pomógł mi zrozumieć, co dzieje się z moim organizmem. I gospodarka hormonalna, i moje emocje zaczęły po prostu wariować. Mam nadzieję, że moje słowa będą inspirować innych. Namawiam do regularnych badań, ale też do mówienia o swoich słabościach. Pogłębiające się stany depresyjno-lękowe to równie wielki problem, o którym wiele osób boi się mówić.
Myśl, że moja przygoda z muzyką mogła się skończyć, bardzo mnie przytłaczała. Nawet myślałam, co w takim przypadku zrobię i nie wiem, skąd przyszło mi do głowy, że otworzę kwiaciarnię i zostanę kwiaciarką. Gdy obudziłam się po operacji i okazało się, że mam lekki niedowład lewej struny głosowej, który na szczęście, dzięki rehabilitacji nie przysparza mi kłopotów, doszło do mnie, jak bardzo nie chcę być kwiaciarką. Ta kwiaciarnia kiedyś była symbolem planu B, a teraz jest symbolem wszystkiego, czego nie chcę w życiu robić.
Co Pani uważa za swój największy sukces?
– Moim największym sukcesem jest to, że mam w sobie siłę, że nawet gdy nadchodzą trudniejsze chwile, potrafię sobie z nimi poradzić. Na tę siłę składają się sukcesy na scenie, macierzyństwo, bycie partnerką, córką, wszystkie moje doświadczenia. Choroba spowodowała, że kiedy czuję spadek nastroju, od razu potrafię działać. Nie taplam się w marazmie, tylko wychodzę do ludzi, robię milion rzeczy, żeby zająć sobie głowę, a potem wszystko się rozpędza i już jest dobrze.
Powiedziała Pani „partner”, a prasa plotkarska średnio raz w roku zapowiada Wasz ślub. To na zakończenie – rzeczywiście planujecie?
– Nie planujemy, ale to prawda, że media kilkakrotnie go zapowiadały. Od sześciu lat w ogóle nie czytam plotkarskich portali. Chyba choroba wpłynęła na to, że tak oczyściłam sobie głowę i nie obciążam jej niepotrzebnymi informacjami. Za każdym razem, kiedy pojawiają się plotki na temat ślubu, śmiejemy się z rodzicami, że znowu ich nie poinformowaliśmy. Dobrze jest nam tak, jak żyjemy, tworzymy rodzinę, mamy dzieci, dom i na tym się koncentrujemy. Formalizowanie związku nie jest nam potrzebne do budowania miłości.
Rozmawiała Kamilla Placko-Wozińska
Sesja fotograficzna: SerwisRock House